Co gra w duszy.

Rozklejam się właśnie na samą myśl o tym, co właśnie ma miejsce. Zapełniam oto okienko edycji postu na WordPressie. I bynajmniej nie ma to związku z tym, że minęły dwa lata od mojego ostatniego wpisu.

Ma to natomiast absolutny związek z powodem, dla którego w ogóle mam potrzebę napisania.

Leżąc wczoraj w łóżku, usiłując zasnąć (bowiem dorośli, [prawie]pracujący ludzie powinni wieść odpowiednio dorosłe życie, na które składa się wczesne wstawanie i rozsądne chodzenie spać – przynajmniej tak jest mi wpajane), zasypianie nie wchodziło w grę. W głowie układałam list, który napisałabym do Duffa McKagana.

W idealnym świecie cała zawartość tego (wciąż jeszcze) wyimaginowanego listu znalazłaby ujście dzięki bombardującemu monologowi, który wyrzuciłabym z siebie stojąc twarzą w twarz z panem McKaganem. Uczyniłabym to z prędkością świata, czerwieniąc się niczym nastolatka, której sympatia nonszalancko mija ją na szkolnym korytarzu. Gdybym zaczęła, najpewniej nie mogłabym przestać trajkotać. Dwa rozpędzone pociągi pomknęłyby naprzeciw siebie. Jeden z nich nazywałby się “nerwy”. Drugi byłby “ekscytacją”. Kolizja dorównałaby Wielkiemu Wybuchowi. Jestem tego prawie pewna.

Skoro jednak mowa o idealnych światach… W następnym roku pojadę na sześć tygodni do Stanów Zjednoczonych. Będzie to wyjazd odbyty rozklekotanym, ale wciąż dychającym autem. Będzie świetne towarzystwo, wiatr we włosach, słońce na twarzy i zupa pomidorowa z puszki Campbella. Sunset Strip i ja. Podejrzewam także, że umrę z radości.

Co najlepsze, idealny świat może nastąpić. Pomimo tego, że składa się nań dużo potencjalnie nieosiągalnych i prawie niemożliwych wydarzeń. Jedno z nich (spoiler alert!), to ja zdobywająca prawo jazdy. Na samą myśl chce mi się chichotać.

Ale wróćmy do pierwszej myśli, do tematu, do mojego powodu. Do mojej muzyki, która gra mi w duszy, nie chce przestać, nie może przestać i nie chcę, aby kiedykolwiek przestała.

Dziwnie się z tym wszystkim czuję. Z jednej strony, gdy ma się zwyczajowe naście lat, wycinanie zdjęć i kolekcjonowanie artykułów o ulubionym artyście to standard. Z drugiej strony, gdy ma się lat 26 (a Internet to czeluść, w której czujesz się wyśmienicie), sprawa przestaje być standardowa.

Wiem od lat, że w odpowiedzi na pytanie “bez czego nie mogłabyś żyć?”, spośród “książek”, “muzyki”, “filmu” i “seriali” (nie używam brzydkiego, zbiorczego terminu na literę “t”), moja najlepsza przyjaciółka wybrałaby muzykę, bez zastanowienia. Przez lata moja własna odpowiedź brzmiała: “książek” lub “filmu” bądź “seriali”. Zależałaby ona w dużej mierze od aktualnej fazy, przez którą przechodzę. Od lat przecież są to albo książki, albo seriale, albo film. Je się to garściami, zachłannie, bez ustanku i w fazach. Zawsze z jednej do następnej przechodziłam bardzo płynnie. Pewnego dnia szłam po prostu do kina na zupełnie mało ważny film, aby następnie wrócić do domu i na laptopie obejrzeć dwa lub trzy kolejne. Taki ciąg trwałby dni, tygodnie – w zależności, bowiem właściwie nie było zasady.

Od ośmiu miesięcy żyję w innej, nieznanej mi dotychczasowo krainie. (Nazwałabym ją fazą, gdybym widziała tutaj jakiś koniec. Nie widzę takowego. Wręcz: nie wyobrażam sobie jego istnienia. Samo to doświadczenie, zrozumienie tego stanu napawa mnie mieszaniną przerażenia i spełnienia. A z twarzy nie schodzi mi nawet cień uśmiechu.)

Oczywiście zawsze miałam swoich ulubionych muzyków, swoje ulubione kawałki, inne, których nie znosiłam, całe gatunki muzyczne, których nie potrafiłam słuchać albo takie piosenki, które przedawkowywałam słuchając ich codziennie przez dwa lub trzy tygodnie. Muzyka nie była mi obojętna. Co więcej: aby nauczyć się większej wrażliwości muzycznej zaczęłam uczęszczać na koncerty i jeździć na OFF festiwal w Katowicach. Wszystko pod patronatem mojej muzycznie wyedukowanej BFF. Naturalnie, poznałam w ten sposób wiele zespołów, artystów, o których zapewne nie usłyszałabym w innych okolicznościach. Odnalazłam się tam pomimo tego, iż nie była to do końca moja scena.

30 grudnia 2015 roku zmieniło się całe moje życie.

Zdaję sobie sprawę z tego, jak okrutnie beznadziejnie to brzmi. To wyznanie naiwniaczki. Być może standardowe dla nastolatki, która kolekcjonuje wycinki z kolorowych magazynów i obkleja nimi ściany swojego małego królestwa. Ale przecież… mój pokój JEST obklejony zdjęciami. Moje ściany  bardzo niedorosłe. Zawsze takie były!

Owego wieczoru bardzo dobra kumpela poznana na Twitterze przesłała mi parę linków, które obiecałam obejrzeć. Chodziło o ukazanie podobieństw wokalnych pomiędzy dwoma artystami, którzy przyciągają tak dalece inne od siebie publiczności, iż możliwe, że nikt tego dotychczas nie zrobił. (Nina wie, jak łamać ściany lodu!)

Tak obejrzałam nagranie z koncertu Guns N’ Roses danego w lutym 1992 roku w Tokio. Tak po raz pierwszy usłyszałam kawałek “Don’t Cry”. Tak zaczęłam pożądać muzyki.

Pisząc to teraz jestem już totalnie rozklejona. Nie do tego absurdalnego, histerycznego stopnia, jaki osiągnęłam czytając autobiografię pana McKagana, bowiem taki poziom jest już zarezerwowany tylko dla niego i jego fenomenalnej historii życiowej. Szloch nad książką to moja specjalność, a nad słowami Duffa o tym, co przeżył i jak odmienił swoje życie już w szczególności.

Od ponad ośmiu miesięcy szukam muzyki po raz pierwszy od początku jakiejkolwiek świadomości artystyczno-kulturalnej, jaką w życiu miałam. Wracam do korzeni z religijnością godną całkowitej świruski. Przypominam sobie np., że będąc w gimnazjum razem z kumpelą zamykałyśmy się w jej salonie i machałyśmy głowami do Nirvany, Toola i Nine Inch Nails. To był haj i wolność. Nawet (a może właśnie dzięki temu?), gdy słowa Trenta Reznora traktowały o depresji, psychozie i problemach mentalnych. Przypominam sobie również, jak wiele razy ryczałam nad nieszczęsnym końcem Kurta Cobaina. Gdy w liceum zaczęłam oglądać Supernatural, to soundtrack złożony z hard rocka lat 70, 80 i początku 90-tych był constans, które trzymało mnie przy serialu nawet, gdy fabuła przestała być tak wciągająca, jak przy początkowych sezonach.

Dochodzę do wniosku, że zawsze gdzieś to we mnie drzemało.

Miałam w sobie pożądanie dla riffu gitary, ostrego shredu i linii basu, która rozrywa mi serce na kawałki. Teraz, gdy wracam do domu i idę tą samą drogą, którą chodzę zawsze, w słuchawkach mam Nightrain. Czasem tańczę do Rocket Queen i choć wątpię, czy Axl obejrzałby się za mną, jak za oryginalną królową, to przecież nie mogę przestać. Nogi same mnie niosą, stopy podrygują, głowa potrząsa. Nigdy mi się to nie nudzi. Jestem szczęśliwa, jestem na permanentnym haju i nie mogę przestać chcieć znać, wiedzieć, kochać więcej, więcej i więcej.

Straciłam dla nich głowę. Tegoroczny OFF był moim najlepszym. W końcu rozumiałam, o co chodzi i czułam się jak w domu. I teraz nie potrafiłabym wybrać, ale bez muzyki na pewno już nie przeżyłabym ani dnia.

 

Dziękuję.

 

 

“I lied. I would have run.”

Przez długi czas w tym roku nie czytałam. Żadnej książki, nad którą bym się pochyliła, od której nie mogłabym się oderwać. Same artykuły, fragmenty książek naukowych na zajęcia, wszystko takie tylko ważne i ważniejsze. Mało kiedy była to książka prawdziwie moja

W końcu rok akademicki dobiegł końca. Mogę w końcu powiedzieć, że mam wykształcenie wyższe. Jeszcze jeden stopień w górę i powinno być okej, ale na razie nie chcę o tym myśleć. Musi upłynąć wiele słonecznych, beztroskich tygodni, abym na dalszą edukację spojrzała przychylnym okiem.

W książkach szukam dwóch rzeczy. Dobrego stylu pisania i bohaterów, których kocham kochać lub kocham nienawidzić. Mogą być psychopatami, mogą być absolutnymi antagonistami, ale niech będą pełni pasji, niech mają swoje skomplikowane powody, swoje torturowane dusze. Niech po prostu – cokolwiek się stanie – nie będą miałcy. Niewyrazistość jest najgorszą cechą, jaką można pokarać bohatera książki, czy filmu, czy serialu. Szarych ludzi też przecież nikt nie lubi. 

Mroczne umysły Alexandry Bracken to dobra książka. Przewidywalna, wpasowująca się w typ YA, ale strony łatwo się przewraca, a tekst na nich zawarty z przyjemnością się chłonie. Tak jak mam wieczny problem z młodymi dziewczynami, które funkcjonują jako głowne bohaterki, głowne protagonistki, tak czytanie pierwszoosobowej narracji Ruby nie boli… przynajmniej nie tak bardzo, jak irytujący strumień myśli Tessy Gray z The Infernal Devices, którą ma się ochotę po prostu, gwałtowanie, stanowczo – wyłączyć. Ruby lubię wystarczająco, by starać się ją zrozumieć nawet wtedy, gdy się z nią nie zgadzam. 

Dalej to ja robię się przewidywalnym elementem procesu czytania. Bardziej fascynuje mnie czarny charakter tej książki niż kolektywny zbiór tych dobrych, których – żeby nie było – uwielbiam. To samo przydarza mi się z Cersei Lannister z A Song of Ice and Fire. Tak zatem, wyobraźcie sobie mój horror, kiedy przeczytałam scenę w najlepszym przypadku dwuzaczną, wskazującą na gwałt na głównej bohaterce Ruby, dokonany właśnie przez mój czarny charakter. Oczywiście, czegóż innego oczekiwać? W końcu to główny antagonista. W takich książkach brak skonkretyzowanych postaci to duży błąd, bowiem mogą służyć za kompas moralny dla ich czytelników, a oni stanowią zazwyczaj młodych dorosłych bądź bezpośrednią młodzież. Albo powinnam zmienić gatunek, albo przywyczaić się do powtarzającego się zawodu, który wynika z faktu, że tacy bohaterowie zazwyczaj są nie do odkupienia. 

Pomimo mojego niedopasowania – The Darkest Minds sprowadziły mnie z powrotem na drogę czytelnika. Jest coś takiego w książkach YA (z rodzaju dystopii czy innych), że zanurzasz się w nich. Jakbyś dopływała do dna najgłębszego punktu w oceanie, gdzie wszystko jest po prostu czarne, ale z książkami zamiast tego ma się absolutną jasność. Rozumiesz wszystko i wszystko jest piękne, opływowe, łatwe do uchwycenia nawet jeżeli w rzeczywistości nie rozumiesz niczego, a świat o którym czytasz jest okrutny. Lecz tego w tamtym momencie szczytu zupełnie się nie zauważa, bowiem trwasz w zachłyśnięciu się czyjąś genialną historią, która porusza Cię na milion różnych sposobów. To jest punkt fascynacji, totalnej ekscytacji. Potem wracasz na powierzchnię, wyłaniasz się i powoli zaczynasz sobie zdawać sprawę z wielu rzeczy. Między innymi z tego, że się z czymś nie zgadasz, że ten jest głupi, a tamtego uwielbiasz, chociaż powinno być odwrotnie. Powrót do rzeczywistości boli i już nigdy nie jest tak idealnie, jak za pierwszym razem, kiedy wszystko było takie nowe i świecące

Grunt, aby do książek się wracało, ale jednocześnie – chwile też się liczą. 

TBH – to be honest, or…

Doświadczyliście kiedyś tej zniesmaczającej sensacji, która pojawia się w momencie, gdy orientujesz się, iż Twoja świętość, Twoja “własność”, Twoje “dziecko” dostało się pod skrzydła popkultury? Uwielbiam popkulturę. Ciężko mi jest tego nie powiedzieć, bowiem chłonę ją całą sobą i nią się otaczam, codziennie. W innym wypadku już dawno zaszyłabym się w chatce wysoko w górach.

Jednocześnie jednak myślę sobie, że moje wspomnienie siedzenia na lekko obdrapanej z białej farby ławce w październikowe południe jest świętsze niż tryliard gifów, które wyrażają miliard emocji. Emocji, które powinnam czuć i w których powinnam nieomalże tonąć. Nie chcę tego widzieć, bo to już nie jest to, czym ta opowieść kiedyś dla mnie była. Chcę, aby pozostała taką, jaką trwa od chwili, gdy mając 18 lat przeczytałam ją po raz pierwszy. To jest świętość, niezmącona przesytem migających, idiotycznych obrazków, które nic nie wyrażają swoim bezmyślnym krzykiem. 

Żałuję, że książka, która jest moją nieodłączną częścią nie może być tylko moja. Moja i nielicznych wybranych. Niech inni się od niej, proszę, odczepią.

“You Think of the Past”

Usiadłam dzisiaj w ławce z włosem rozwianym a może nawet rozczochranym, policzkami zaróżowionymi od zimna za oknem, uśmiechnięta, bo choć raz w czwartek nie weszłam do sali przez zamknięte już drzwi. Ktoś jadł za mną sałatkę z sałatą lodową, kto inny otwierał puszkę zimnej Coca-Coli, parę osób chrupało 3-Bit’y. Muszę przyznać, że 3-Bit’y to uzależniający biznes; szczególnie dlatego, że późną jesienią ogarnia mnie nostalgia za dawnymi beztroskimi czasami liceum, a wtedy jadłam ich na tony. 

Prezentacja okazała się rozczarowaniem, więc otworzyłam książkę i rozłożywszy ją bez sumienia i względu na nikogo na stole, zanurzyłam się w przygodę dziewczyny, która złamana przez Gestapo wypluwa sekrety Sił Powietrznych Wielkiej Brytanii podczas II Wojny Światowej. I tak popłynęłam w jej głąb. Wiecie, myślę, że tak łatwo przychodzi Nam oceniać. Nie zrobiłabym tego, bo to nie do pomyślenia. Nie zdradziłabym ojczyzny, ponieważ to jak zdradzić matkę. Nie zdradziłabym tego człowieka, bo go kocham. Nie zdradziłabym, ponieważ to niemoralne. Jestem heroiczną osobą o silnej woli, wyobrażam sobie siebie w tej roli i tak mi pasuje, tak bardzo chcę nią być, że prawie wierzę, że mogę w rzeczywistości… Ale nie jestem i nigdy nie będę, bo złamie mnie pierwszy ból, który myślałam, że pokonam silną wolą, która tak mnie rozpierała jak duma, która skrapla się z krzykiem i potem cierpienia. I już jej nie ma i pozostaje tylko wyobrażenie, że chciałam być silna, chciałam być bohaterką z tych, o których czytałam. Jeżeli nie jestem w stanie wytrzymać uporczywego bólu zęba, to o czym tu w ogóle mowa? Przecież to śmieszne. Wszyscy jesteśmy śmieszni oceniając kogoś za to, że nie sprostał wymaganiom wyobrażeń o pięknym świecie, w którym bohaterowie giną z uśmiechem na ustach. W prawdziwym świecie umierają długo i brzydko, w śmierci nie ma piękna ani honoru, ponieważ krew, który sączy się z kącika ust oznacza zadławienie się organów wewnętrznych, a nie malowniczy obraz i szklące się oczy, które ktoś w zwolnionym tempie zamyka, ocierając pojedynczą łzę spływającą po policzku. 

Podążając tym tokiem rozumowania myślę, że postawiona przed tragicznym wyborem stchórzyłabym całkowicie. Wybrałabym karmienie się iluzją, że wszystko będzie dobrze i jak dawniej, niż stawienie czoła realnej sytuacji. W końcu tak zwalczam każdy problem, jaki napotykam na drodze. Myślę o tym, aby nie myśleć o jego istnieniu. Technika dobra… do czasu.

“Bo kimże ja jestem, aby osądzać?” Mądre słowa.

A wychodząc poczułam się jak na środku głównej ulicy Murzasihle. Wiatr był nieomalże ciepły i smagał mnie po policzkach, latarnie rozświetlały mrok, który równie dobrze mógłby być godziną 2 w nocy i chciało mi się śmiać. Nie odwróciłam się za siebie, ponieważ nie zobaczyłabym wierzchołków gór oblanych różowym blaskiem zmierzchu, ale wyobraziłam je sobie, poczułam się szczęśliwa w tym niewysłowionym aspekcie, który trwa zaledwie parę sekund aż odchodzi tak niespodziewanie, jak się pojawia. Orientujesz się w sytuacji w momencie, gdy jej płomyk już gaśnie, a Ty wracasz na chodnik starego kampusu SGGW na warszawskim Ursynowie. A drzewa były łyse i brzydkie… ale za 4 miesiące znów zakwitną.

Fighting for it with your claws.

Był sobie chłopiec, który wygrał zawody. Dostał za nie złoty laur, oklaski i sławę. Otrzymał życie za życia, które pokonał i odebrał, by zachować swoje, by wrócić do domu. Miał 14 lat, niewiele o życiu wiedział, a po zawodach był już smutnym starcem z bagażem. A miał zaledwie 14 lat. I był piękny, a ludzie lgną do piękna, chcą je mieć na własność, obracać w dłoniach, dotykać, chcą by piękno chciało ich – brzydkich, obrzydliwych, bo klaskali, gdy zabijał swoją niewinność. Chcą by piękno ich odzwierciedlało, bo ich własne odbicie odraża. Uczynili go swoim, kupili jego ciało, łasili się do niego i karmili się kłamstwami, bo chcieli by ich chciał – ich puste dusze, które nie rozumiały. Pozował dla nich, pozwalał im się dotykać, ten czternastolatek o oczach smutnych i niesprzedanych jak jego ciało. Chłopiec, nastolatek, młody mężczyzna potem. Karmił ich ślepców swoją słodyczą, ale odbierał ich brzydkie sekrety. Ten piękny, przebiegły, zabójczy zwycięzca, któremu kazali się czołgać tylko, że w aksamitach, w brylantach, pływać w szampanie w złotych kajdankach, bo są złote, bo tak błyszczą, że oślepiają szukających prawdy. Piękny chłopiec kochał szaloną dziewczynę, która straciła zmysły, jak on stracił wolność. I umarł ścinając głowy tym paskudnym kreaturom, które myślały, że miały go na własność. W twarz im splunął czym go upajali. Lubię myśleć, że umarł z uśmiechem na twarzy, bo umarł wolny, nie jako ten, który przeżył, ale jako zwycięzca – ostateczny, prawdziwy.

Nie chcę, aby to mi pozostało z tych strzępków, które da się zebrać w małą, posklejaną muszlę. Chcę, aby ten piękny, smutny chłopiec dostał własne parę porządnych setek stron zadrukowanych słowami, które oddają mu trybut, o nim pamiętają. Nawet jeżeli był tylko fikcyjny. Nie wszyscy bowiem gladiatorzy umierają wolnymi.  

Jesienią ja.

Dawno mnie tu nie było. Od długiego już czasu nosiłam się z zamiarem napisania czegoś specjalnego na powrót, ale ostatecznie oto jestem – z niczym specjalnym, za to – z powrotem. Tak sobie marudzę w myślach nad listopadowym stanem siebie samej, co właśnie sączy herbatę i objada się czeską czekoladą ze skórką pomarańczy. Historia zabiera mnie na przejażdżki w głęboką starożytność grecką, natomiast łaciny uczę się z pomocą lektury opowiadań o niewolnikach pracujących w ogrodzie, niewolnikach, których pani i pan są surowi. Podoba mi się. W końcu robię to, czego zawsze pragnęłam. Mam teraz dwie miłości w ogóle! Jedną nauczyłam się kochać, jak kobieta w ustawionym małżeństwie uczy się szanować męża i ostatecznie zaczyna go darzyć uczuciem; drugą kochałam od kiedy tylko obejrzałam “Dzwonnika z Notre Dame” mając około sześciu czy siedmiu lat. Socjologia za to puszcza mi oko. 

Dzisiaj profesor od Historii Starożytnej spytał się mnie, czy uważam, aby licea dobrze przygotowywały maturzystów z warsztatu pisarskiego, ponieważ po naszych krótkich notatkach, które mieliśmy mu przesłać (w formie pracy domowej) jest zszokowany naszą generalną raczej nieumiejętnością w wysławianiu się rzeczowo i na temat. Uśmiechnęłam się na to i próbując wyjść z sytuacji obronną ręką powiedziałam szybko, iż zdaję sobie sprawę z chaotyczności mojej notatki (robiłam ją bowiem w pośpiechu). Musiałam wprowadzić go w małe zakłopotanie, ponieważ zaśmiał się szczerze, acz nieco nerwowo broniąc się, iż było to pytanie o moją opinię a propos ogółu, nie zaś przytyk do mojej pracy ściśle. Oczywiście wiedziałam, iż notatka była koszmarna! Robiłam ją wręcz na kolanie, gdyby nie to, że wszystko pisane było w formie elektronicznej, ale ostatecznie jej jakość była iście kolanna

Prawda jest taka, że nie wiem jaka jest jakość warsztatu pisarskiego młodego maturzysty, który w maju zaledwie napisał swój egzamin dojrzałości. Ja swój napisałam już tryliard lat temu i w takich momentach czuję się jak dama z gorsecie, która lada moment zemdleje i padnie jak długa w sali balowej. Wydaje mi się, że od czasów liceum mogłam pisać o wiele więcej niż pisałam. Studia to robienie notatek składających się z podpunktów, kropek, krzyżyków, trójkątów i innych figur geometrycznych; to także sprawne używanie odblaskowego markera. Czuję się przez to zepsuta, więc cieszy mnie coś na kształt “warsztatu historyka” albo instytucja “pracy rocznej”. Będę pieścić swoje dzieci na zaliczenie aż zapałam do nich gorącą nienawiścią… ale przynajmniej będą moje.

Chciałam poruszyć jeszcze jedną kwestię, ot – taki odcisk mojej serialowej stopy. Chylę czoła przed serialem stacji AMC The Walking Dead, ponieważ odsyła mnie do swojej rzeczywistości tak skutecznie jak gdybym sama uczestniczyła w wydarzeniach, które przedstawia. Łzy mi ciekną po policzkach poniedziałek w poniedziałek od 5 tygodni już, gdy oglądam najnowszy jego odcinek. Tym bardziej dzieje się to, gdy teraz słucham http://www.youtube.com/watch?v=A__w_YFYUpA wstrząsającego utworu.

Peace out.

A civilian on the road to nowhere.

Pamiętacie Raskolnikowa, głównego bohatera Zbrodni i kary Dostojewskiego? Snuł się on po brudnych, opylonych tumanami kurzu typowego dla letniego skwaru ulicach Moskwy. Znalazł na nich wyłącznie zepsucie, stracone marzenia i bezdenne dna kieliszków. Powietrze było ciężkie od grzechu i desperacji, nieodpowiednie do oddychania, niezdatne do życia, stojące w miejscu, otumaniające, wręcz duszące. Doprowadzało do szaleństwa.
Ja pamiętam, że to właśnie ta atmosfera moskiewskiego lipca popychała mnie przez tę lekturę. Była okropna, obezwładniające, ale niesamowita – ujawniała kunszt literacki autora, porywała mnie w swój wir. Podobnie zresztą z Dżumą Camus’a. Desperacja jest fascynująca, a człowiek popchnięty do niecodziennych, tragicznych wyborów czyni najbardziej interesujący z możliwych obrazów. Tak; obrazów do oglądania czy tekstu do przeczytania.
Tak przerażająco absorbujący był dla mnie ostatnio serial stacji AMC pt. The Walking Dead. Apokalipsa zombie – jakby ten zlepek wyrazowy nie brzmiał – okazuje się zdumiewającym punktem zapalnym. Oto zatem mamy świat opanowany przez chodzące trupy, których są niezliczone ilości, a każde zadrapanie bądź ugryzienie poczynione na niezakażonym człowieku powoduje gorączkę, śmierć, a następnie powstanie jako zombie. Łatwo sobie wyobrazić, dlaczego serial nazywa to apokalipsą. Mniejsza jednak z chodzącymi trupami. Serial podąża śladami grupy ocalałych, którzy w celu przeżycia popchnięci są na skraj etyczności w wyborach, których dokonują. Kolejne osoby giną, czy to przypadkiem, czy to z własnej głupoty. Dwójka nieoficjalnych liderów (byłych policjantów) podejmuje decyzje za grupę, ale nie zgadza się ze sobą, coraz mocniej, w coraz poważniejszych sprawach. Kiedyś byli prawie jak bracia, kumple, najlepsi przyjaciele. Ostatecznie znajdują się na rozstajach dróg, poróżnieni diametralnie. Pojawia się szaleństwo, nieokreślona zawiść, totalna desperacja, a wokół rosną trawy, szumią świerszcze, ucieka zwierzyna w lasach, ziemia paruje od słońca, nieznośny upał podsyca niepokój bohaterów. Panuje cisza, zmącona tylko odgłosami natury czy trwającej apokalipsy. Cisza, która przewierca serca na wylot i wchłania w wir niepokoju. W tej atmosferze przelewa się czara goryczy aż w końcu nadchodzi jesień, upał zelżywa, chłód zagęszcza w sercach i muska policzki ich twarzy.
Czułam się fatalnie, kończąc drugi sezon tego serialu. Czułam się jakbym wchłonęła salę biblioteczną wypełnioną najcudowniejszą literaturą świata, ale mój mózg nie był w stanie jej przetworzyć i za wszelką cenę chciał tę nowo nabytą zawartość zwymiotować. Z drugiej strony czułam jednak, miałam świadomość tego, iż doświadczyłam czegoś całkiem genialnego. Zapewne określenie ‘mind-fuck‘ pasuje tutaj jak ulał.

Generalnie to… polecam. Tarcie neuronów mózgowych straszliwie bolesne, ale dla mnie, która obejrzała w życiu około 60 seriali i niezliczoną ilość filmów, była to podróż jak do piekła i z powrotem, a to zdarza się już coraz rzadziej. Niestety, w pewnym momencie czujesz, iż gdzieś już ‘to‘ widziałaś. Podróż z pocztówką z wycieczki, ponieważ postać jednego z policjantów wciąż mnie nawiedza.

 
Czekam na lipiec i skwar unoszący się znad asfaltu. W Petersburgu jednak, poproszę.

Kolorowo mi.

Dwa tygodnie temu, ślizgając się po nierównej dróżce podczas szybkiego powrotu z kościoła w Lany poniedziałek, przystanęłam i zrobiłam sobie zdjęcie w śnieżnym opadzie, aby potwierdzić ów fenomen atmosferyczny w czasie świąt Wielkanocy. Najcieplejsza kurtka, rękawiczki z futrem w środku, “kanadyjskie” buciory na największe zaspy oraz szaro-pomarańczowo-biała czapka HI’a, która odbijała się jaskrawością wśród ponuro ubranych ludzi, sunących do domów. Brzmi to być może niezachęcająco, ale w tamtym momencie chciało mi się szczerze z tego śmiać. Nie dobijała mnie pogoda, niska temperatura, a tylko końcówki włosów zmoknięte od mokrego śniegu. Doprawdy, odrażająco irytujące. 

Dzisiaj mamy już połowę miesiąca, minęły dwa tygodnie od opisanych powyżej wydarzeń, a na termometrach goszczą temperatury 15 stopniowe, nie wspominając o błękicie nieba, wiosennym deszczu, który wyłania z jeszcze odmarzającej ziemi zapachy natury oraz potrzebie założenia okularów przeciwsłonecznych, jeżeli jest się wampirem lubującym półmrok w zamkniętych pomieszczeniach jakim jestem JA! 

Za kolejne dwa tygodnie spotykamy się wszyscy na grillach na świeżym powietrzu, spędzając czas wszędzie tylko poza domem (lub koło niego), rozkoszując się urokami długiego weekendu majowego. 

Wspomnę jeszcze, iż od 31 marca wróciła na antenę HBO Gra o tron czyli innymi słowy: serial, który napędza mój umysł. Toteż wszystko się do mnie uśmiecha. Butelki wina, które się opróżni w przemiłym towarzystwie, filmy, które się obejrzy, koncerty, na które się wybierze. Wszystko układa się w wachlarz tego, iż nieśpiesznym krokiem, wciąż nieśmiałym i cichym, ale jakże (zawsze!) wyczekiwanym, zbliżają się… wakacje? Poprzez sesję letnią do zdania, poprzez terminy oddania projektów, poprzez nieprzespane nad podręcznikami i notatkami noce, ale – ZBLIŻAJĄ! 

A pewien czerwono-czarny przepastny plecak już także wypełza powoli, na razie jeszcze myślami, z otchłani szafy. 😉 

An untitled dream.

Zanim cokolwiek, zalecam ten soundtrack. I won’t treat you like you’re typical.

Godzina 2:45 w nocy brzmi przepysznie jak na pójście spać w ciągu sesji egzaminacyjnej. O ile, oczywiście, nie masz umysłu zapełnionego stertą bzdur, które uznają za właściwe nadawać na wysokich falach przez całe następne półtorej godziny. Całkowicie hipotetycznie, rzecz jasna… nadają o festiwalu muzycznym z setką namiotów na spalonym słońcem polu, o prawdopodobieństwie bycia pozostawioną samej sobie przez pierwszą noc, o niefortunności wpadnięcia na kogoś z piwem (lub fakcie, że ów ktoś papierosem przypala Ci rękę), o braku jakiejkolwiek niefortunności w poprzednim wydarzeniu, o oglądaniu szybowców leżąc plecami na gorącym asfalcie, o spędzeniu absolutnie niespodziewanie fantastycznego czasu z obcą osobą, którą – siłą rzeczy – znało się od konkretnego kawałka czasu.

Całkowicie hipotetycznie spłonęłam rumieńcem, gdy po ostrym uwaga! podniosłam głowę. 15 centymetrów robi różnicę nawet, jeżeli masz wielką chęć pofrancurzenia. Kontynuowałabym swoją złość, gdyby nie fakt, iż moje sny także czynią ze mnie frajerkę na brytyjski akcent w przepraszającej formie, a już co gorsza stawiają mnie w obliczu rozlanego piwa przed kimś, kogo historia YouTube’a przedstawia niezwykle często; szczególnie od jakiegoś miesiąca.

Cous-cous z kurczakiem w sosie morelowym był pyszny, ponieważ na jednym piwie się nie skończyło. Koncerty były wspaniałe aż do końca, bowiem słowa płynęły i nigdy ich nie brakowało. Kolejek do prysznicowych baraków nie było, a ostateczne dotarcie do namiotów stworzyło tak wielki dysonans, że sen był ostatnią z rzeczy, na którą oboje mieliśmy ochotę. Ostatecznie, samotny namiot do zbyt duży namiot… 😉

(PG!)

Być może lekko już tracę grunt pod nogami, ponieważ zdawało mi się, iż przez cały czas trwania tej historii byłam świadoma każdego jej elementu. Czułam, że się uśmiecham w odpowiedzi na uśmiech; czułam, że powoli wybaczam okropnie szczypiącą rankę na ramieniu, chociaż wystarczyło podnieść głowę, aby puścić to w niepamięć; czułam, że muzyka Sceny Eksperymentalnej dudni mi w uszach i po raz pierwszy miałam okazję doświadczyć tego pod samą sceną. Czułam się realnie.

Następnego dnia M. przyjechała pociągiem i dostała jedną z trzech kaw ze stojaka. Starbucks, bo na lansie. Czasy pomidorów i suchych bułek minęły, aha! Było ciepło, ale deszczowo, ale właśnie na takie ewentualności wszyscy wożą ze sobą kalosze, a ja wożę je różowe.

Telefon nie przestawał mi wibrować, a gdzieś indziej, jakoś po 4 nad ranem, stwierdziłam, że jednak musiałam zasnąć. Lecz, jakże to możliwe? Całkowicie hipotetycznie – czy to możliwe?

I już do 8 spałam myśląc o monografiach pisanych metodą encyklopedyczną.

With hope, at last.

Styczniowe (przed sesyjne) porządki na komputerze zawsze kończą się nie w tych folderach, w których powinny mieścić się notatki. Bowiem.. podliczyłam filmy obejrzane w 2012 roku i wyszło ich całe 106 sztuk. Jestem sobą zawiedziona. Goodreads policzył za mnie ilość przeczytaną w ubiegłym roku książek i załamałam się jeszcze mocniej. 12. DWANAŚCIE. Możliwe, że czegoś nie oznaczyłam, ale i tak jest to godne pożałowania. Mogę je policzyć na placach obu dłoni, dodać dwie w pamięci i otrzymuję pełny obraz swojej edukacji literackiej minionego roku. Jeżeli coś mrozi krew w żyłach, to jest to spojrzenie smutku, którym obarczam teraz samą siebie. Dlatego: wyzwałam się i drastycznie mocno podniosłam poprzeczkę. 60 w tym roku, po 5 miesięcznie. Muszę sobie to udowodnić, iż jeszcze potrafię być aktywnie marząca.

Znacie Jamie Campbell Bower’a? Wysoki, blondyn, brytyjsko czarujący, z oczami śmiejącymi się non-stop. Był królem Arturem, tańczył na lodowisku z Florence, nosił sztuczne włosy jako Volturi. W sierpniu wchodzi na ekrany film z jego udziałem “The Mortal Instruments: City of Bones”. Skóra, tatuaże i pół człowiek-pół anioł wykąpany w pociągajacej arogancji. Chyba nie istnieje możliwość obojętności?

P.S. Rekomendacje książek, które poruszyły Was do głębi? 😉