A civilian on the road to nowhere.

Pamiętacie Raskolnikowa, głównego bohatera Zbrodni i kary Dostojewskiego? Snuł się on po brudnych, opylonych tumanami kurzu typowego dla letniego skwaru ulicach Moskwy. Znalazł na nich wyłącznie zepsucie, stracone marzenia i bezdenne dna kieliszków. Powietrze było ciężkie od grzechu i desperacji, nieodpowiednie do oddychania, niezdatne do życia, stojące w miejscu, otumaniające, wręcz duszące. Doprowadzało do szaleństwa.
Ja pamiętam, że to właśnie ta atmosfera moskiewskiego lipca popychała mnie przez tę lekturę. Była okropna, obezwładniające, ale niesamowita – ujawniała kunszt literacki autora, porywała mnie w swój wir. Podobnie zresztą z Dżumą Camus’a. Desperacja jest fascynująca, a człowiek popchnięty do niecodziennych, tragicznych wyborów czyni najbardziej interesujący z możliwych obrazów. Tak; obrazów do oglądania czy tekstu do przeczytania.
Tak przerażająco absorbujący był dla mnie ostatnio serial stacji AMC pt. The Walking Dead. Apokalipsa zombie – jakby ten zlepek wyrazowy nie brzmiał – okazuje się zdumiewającym punktem zapalnym. Oto zatem mamy świat opanowany przez chodzące trupy, których są niezliczone ilości, a każde zadrapanie bądź ugryzienie poczynione na niezakażonym człowieku powoduje gorączkę, śmierć, a następnie powstanie jako zombie. Łatwo sobie wyobrazić, dlaczego serial nazywa to apokalipsą. Mniejsza jednak z chodzącymi trupami. Serial podąża śladami grupy ocalałych, którzy w celu przeżycia popchnięci są na skraj etyczności w wyborach, których dokonują. Kolejne osoby giną, czy to przypadkiem, czy to z własnej głupoty. Dwójka nieoficjalnych liderów (byłych policjantów) podejmuje decyzje za grupę, ale nie zgadza się ze sobą, coraz mocniej, w coraz poważniejszych sprawach. Kiedyś byli prawie jak bracia, kumple, najlepsi przyjaciele. Ostatecznie znajdują się na rozstajach dróg, poróżnieni diametralnie. Pojawia się szaleństwo, nieokreślona zawiść, totalna desperacja, a wokół rosną trawy, szumią świerszcze, ucieka zwierzyna w lasach, ziemia paruje od słońca, nieznośny upał podsyca niepokój bohaterów. Panuje cisza, zmącona tylko odgłosami natury czy trwającej apokalipsy. Cisza, która przewierca serca na wylot i wchłania w wir niepokoju. W tej atmosferze przelewa się czara goryczy aż w końcu nadchodzi jesień, upał zelżywa, chłód zagęszcza w sercach i muska policzki ich twarzy.
Czułam się fatalnie, kończąc drugi sezon tego serialu. Czułam się jakbym wchłonęła salę biblioteczną wypełnioną najcudowniejszą literaturą świata, ale mój mózg nie był w stanie jej przetworzyć i za wszelką cenę chciał tę nowo nabytą zawartość zwymiotować. Z drugiej strony czułam jednak, miałam świadomość tego, iż doświadczyłam czegoś całkiem genialnego. Zapewne określenie ‘mind-fuck‘ pasuje tutaj jak ulał.

Generalnie to… polecam. Tarcie neuronów mózgowych straszliwie bolesne, ale dla mnie, która obejrzała w życiu około 60 seriali i niezliczoną ilość filmów, była to podróż jak do piekła i z powrotem, a to zdarza się już coraz rzadziej. Niestety, w pewnym momencie czujesz, iż gdzieś już ‘to‘ widziałaś. Podróż z pocztówką z wycieczki, ponieważ postać jednego z policjantów wciąż mnie nawiedza.

 
Czekam na lipiec i skwar unoszący się znad asfaltu. W Petersburgu jednak, poproszę.

Kolorowo mi.

Dwa tygodnie temu, ślizgając się po nierównej dróżce podczas szybkiego powrotu z kościoła w Lany poniedziałek, przystanęłam i zrobiłam sobie zdjęcie w śnieżnym opadzie, aby potwierdzić ów fenomen atmosferyczny w czasie świąt Wielkanocy. Najcieplejsza kurtka, rękawiczki z futrem w środku, “kanadyjskie” buciory na największe zaspy oraz szaro-pomarańczowo-biała czapka HI’a, która odbijała się jaskrawością wśród ponuro ubranych ludzi, sunących do domów. Brzmi to być może niezachęcająco, ale w tamtym momencie chciało mi się szczerze z tego śmiać. Nie dobijała mnie pogoda, niska temperatura, a tylko końcówki włosów zmoknięte od mokrego śniegu. Doprawdy, odrażająco irytujące. 

Dzisiaj mamy już połowę miesiąca, minęły dwa tygodnie od opisanych powyżej wydarzeń, a na termometrach goszczą temperatury 15 stopniowe, nie wspominając o błękicie nieba, wiosennym deszczu, który wyłania z jeszcze odmarzającej ziemi zapachy natury oraz potrzebie założenia okularów przeciwsłonecznych, jeżeli jest się wampirem lubującym półmrok w zamkniętych pomieszczeniach jakim jestem JA! 

Za kolejne dwa tygodnie spotykamy się wszyscy na grillach na świeżym powietrzu, spędzając czas wszędzie tylko poza domem (lub koło niego), rozkoszując się urokami długiego weekendu majowego. 

Wspomnę jeszcze, iż od 31 marca wróciła na antenę HBO Gra o tron czyli innymi słowy: serial, który napędza mój umysł. Toteż wszystko się do mnie uśmiecha. Butelki wina, które się opróżni w przemiłym towarzystwie, filmy, które się obejrzy, koncerty, na które się wybierze. Wszystko układa się w wachlarz tego, iż nieśpiesznym krokiem, wciąż nieśmiałym i cichym, ale jakże (zawsze!) wyczekiwanym, zbliżają się… wakacje? Poprzez sesję letnią do zdania, poprzez terminy oddania projektów, poprzez nieprzespane nad podręcznikami i notatkami noce, ale – ZBLIŻAJĄ! 

A pewien czerwono-czarny przepastny plecak już także wypełza powoli, na razie jeszcze myślami, z otchłani szafy. 😉 

An untitled dream.

Zanim cokolwiek, zalecam ten soundtrack. I won’t treat you like you’re typical.

Godzina 2:45 w nocy brzmi przepysznie jak na pójście spać w ciągu sesji egzaminacyjnej. O ile, oczywiście, nie masz umysłu zapełnionego stertą bzdur, które uznają za właściwe nadawać na wysokich falach przez całe następne półtorej godziny. Całkowicie hipotetycznie, rzecz jasna… nadają o festiwalu muzycznym z setką namiotów na spalonym słońcem polu, o prawdopodobieństwie bycia pozostawioną samej sobie przez pierwszą noc, o niefortunności wpadnięcia na kogoś z piwem (lub fakcie, że ów ktoś papierosem przypala Ci rękę), o braku jakiejkolwiek niefortunności w poprzednim wydarzeniu, o oglądaniu szybowców leżąc plecami na gorącym asfalcie, o spędzeniu absolutnie niespodziewanie fantastycznego czasu z obcą osobą, którą – siłą rzeczy – znało się od konkretnego kawałka czasu.

Całkowicie hipotetycznie spłonęłam rumieńcem, gdy po ostrym uwaga! podniosłam głowę. 15 centymetrów robi różnicę nawet, jeżeli masz wielką chęć pofrancurzenia. Kontynuowałabym swoją złość, gdyby nie fakt, iż moje sny także czynią ze mnie frajerkę na brytyjski akcent w przepraszającej formie, a już co gorsza stawiają mnie w obliczu rozlanego piwa przed kimś, kogo historia YouTube’a przedstawia niezwykle często; szczególnie od jakiegoś miesiąca.

Cous-cous z kurczakiem w sosie morelowym był pyszny, ponieważ na jednym piwie się nie skończyło. Koncerty były wspaniałe aż do końca, bowiem słowa płynęły i nigdy ich nie brakowało. Kolejek do prysznicowych baraków nie było, a ostateczne dotarcie do namiotów stworzyło tak wielki dysonans, że sen był ostatnią z rzeczy, na którą oboje mieliśmy ochotę. Ostatecznie, samotny namiot do zbyt duży namiot… 😉

(PG!)

Być może lekko już tracę grunt pod nogami, ponieważ zdawało mi się, iż przez cały czas trwania tej historii byłam świadoma każdego jej elementu. Czułam, że się uśmiecham w odpowiedzi na uśmiech; czułam, że powoli wybaczam okropnie szczypiącą rankę na ramieniu, chociaż wystarczyło podnieść głowę, aby puścić to w niepamięć; czułam, że muzyka Sceny Eksperymentalnej dudni mi w uszach i po raz pierwszy miałam okazję doświadczyć tego pod samą sceną. Czułam się realnie.

Następnego dnia M. przyjechała pociągiem i dostała jedną z trzech kaw ze stojaka. Starbucks, bo na lansie. Czasy pomidorów i suchych bułek minęły, aha! Było ciepło, ale deszczowo, ale właśnie na takie ewentualności wszyscy wożą ze sobą kalosze, a ja wożę je różowe.

Telefon nie przestawał mi wibrować, a gdzieś indziej, jakoś po 4 nad ranem, stwierdziłam, że jednak musiałam zasnąć. Lecz, jakże to możliwe? Całkowicie hipotetycznie – czy to możliwe?

I już do 8 spałam myśląc o monografiach pisanych metodą encyklopedyczną.

With hope, at last.

Styczniowe (przed sesyjne) porządki na komputerze zawsze kończą się nie w tych folderach, w których powinny mieścić się notatki. Bowiem.. podliczyłam filmy obejrzane w 2012 roku i wyszło ich całe 106 sztuk. Jestem sobą zawiedziona. Goodreads policzył za mnie ilość przeczytaną w ubiegłym roku książek i załamałam się jeszcze mocniej. 12. DWANAŚCIE. Możliwe, że czegoś nie oznaczyłam, ale i tak jest to godne pożałowania. Mogę je policzyć na placach obu dłoni, dodać dwie w pamięci i otrzymuję pełny obraz swojej edukacji literackiej minionego roku. Jeżeli coś mrozi krew w żyłach, to jest to spojrzenie smutku, którym obarczam teraz samą siebie. Dlatego: wyzwałam się i drastycznie mocno podniosłam poprzeczkę. 60 w tym roku, po 5 miesięcznie. Muszę sobie to udowodnić, iż jeszcze potrafię być aktywnie marząca.

Znacie Jamie Campbell Bower’a? Wysoki, blondyn, brytyjsko czarujący, z oczami śmiejącymi się non-stop. Był królem Arturem, tańczył na lodowisku z Florence, nosił sztuczne włosy jako Volturi. W sierpniu wchodzi na ekrany film z jego udziałem “The Mortal Instruments: City of Bones”. Skóra, tatuaże i pół człowiek-pół anioł wykąpany w pociągajacej arogancji. Chyba nie istnieje możliwość obojętności?

P.S. Rekomendacje książek, które poruszyły Was do głębi? 😉