Co gra w duszy.

Rozklejam się właśnie na samą myśl o tym, co właśnie ma miejsce. Zapełniam oto okienko edycji postu na WordPressie. I bynajmniej nie ma to związku z tym, że minęły dwa lata od mojego ostatniego wpisu.

Ma to natomiast absolutny związek z powodem, dla którego w ogóle mam potrzebę napisania.

Leżąc wczoraj w łóżku, usiłując zasnąć (bowiem dorośli, [prawie]pracujący ludzie powinni wieść odpowiednio dorosłe życie, na które składa się wczesne wstawanie i rozsądne chodzenie spać – przynajmniej tak jest mi wpajane), zasypianie nie wchodziło w grę. W głowie układałam list, który napisałabym do Duffa McKagana.

W idealnym świecie cała zawartość tego (wciąż jeszcze) wyimaginowanego listu znalazłaby ujście dzięki bombardującemu monologowi, który wyrzuciłabym z siebie stojąc twarzą w twarz z panem McKaganem. Uczyniłabym to z prędkością świata, czerwieniąc się niczym nastolatka, której sympatia nonszalancko mija ją na szkolnym korytarzu. Gdybym zaczęła, najpewniej nie mogłabym przestać trajkotać. Dwa rozpędzone pociągi pomknęłyby naprzeciw siebie. Jeden z nich nazywałby się “nerwy”. Drugi byłby “ekscytacją”. Kolizja dorównałaby Wielkiemu Wybuchowi. Jestem tego prawie pewna.

Skoro jednak mowa o idealnych światach… W następnym roku pojadę na sześć tygodni do Stanów Zjednoczonych. Będzie to wyjazd odbyty rozklekotanym, ale wciąż dychającym autem. Będzie świetne towarzystwo, wiatr we włosach, słońce na twarzy i zupa pomidorowa z puszki Campbella. Sunset Strip i ja. Podejrzewam także, że umrę z radości.

Co najlepsze, idealny świat może nastąpić. Pomimo tego, że składa się nań dużo potencjalnie nieosiągalnych i prawie niemożliwych wydarzeń. Jedno z nich (spoiler alert!), to ja zdobywająca prawo jazdy. Na samą myśl chce mi się chichotać.

Ale wróćmy do pierwszej myśli, do tematu, do mojego powodu. Do mojej muzyki, która gra mi w duszy, nie chce przestać, nie może przestać i nie chcę, aby kiedykolwiek przestała.

Dziwnie się z tym wszystkim czuję. Z jednej strony, gdy ma się zwyczajowe naście lat, wycinanie zdjęć i kolekcjonowanie artykułów o ulubionym artyście to standard. Z drugiej strony, gdy ma się lat 26 (a Internet to czeluść, w której czujesz się wyśmienicie), sprawa przestaje być standardowa.

Wiem od lat, że w odpowiedzi na pytanie “bez czego nie mogłabyś żyć?”, spośród “książek”, “muzyki”, “filmu” i “seriali” (nie używam brzydkiego, zbiorczego terminu na literę “t”), moja najlepsza przyjaciółka wybrałaby muzykę, bez zastanowienia. Przez lata moja własna odpowiedź brzmiała: “książek” lub “filmu” bądź “seriali”. Zależałaby ona w dużej mierze od aktualnej fazy, przez którą przechodzę. Od lat przecież są to albo książki, albo seriale, albo film. Je się to garściami, zachłannie, bez ustanku i w fazach. Zawsze z jednej do następnej przechodziłam bardzo płynnie. Pewnego dnia szłam po prostu do kina na zupełnie mało ważny film, aby następnie wrócić do domu i na laptopie obejrzeć dwa lub trzy kolejne. Taki ciąg trwałby dni, tygodnie – w zależności, bowiem właściwie nie było zasady.

Od ośmiu miesięcy żyję w innej, nieznanej mi dotychczasowo krainie. (Nazwałabym ją fazą, gdybym widziała tutaj jakiś koniec. Nie widzę takowego. Wręcz: nie wyobrażam sobie jego istnienia. Samo to doświadczenie, zrozumienie tego stanu napawa mnie mieszaniną przerażenia i spełnienia. A z twarzy nie schodzi mi nawet cień uśmiechu.)

Oczywiście zawsze miałam swoich ulubionych muzyków, swoje ulubione kawałki, inne, których nie znosiłam, całe gatunki muzyczne, których nie potrafiłam słuchać albo takie piosenki, które przedawkowywałam słuchając ich codziennie przez dwa lub trzy tygodnie. Muzyka nie była mi obojętna. Co więcej: aby nauczyć się większej wrażliwości muzycznej zaczęłam uczęszczać na koncerty i jeździć na OFF festiwal w Katowicach. Wszystko pod patronatem mojej muzycznie wyedukowanej BFF. Naturalnie, poznałam w ten sposób wiele zespołów, artystów, o których zapewne nie usłyszałabym w innych okolicznościach. Odnalazłam się tam pomimo tego, iż nie była to do końca moja scena.

30 grudnia 2015 roku zmieniło się całe moje życie.

Zdaję sobie sprawę z tego, jak okrutnie beznadziejnie to brzmi. To wyznanie naiwniaczki. Być może standardowe dla nastolatki, która kolekcjonuje wycinki z kolorowych magazynów i obkleja nimi ściany swojego małego królestwa. Ale przecież… mój pokój JEST obklejony zdjęciami. Moje ściany  bardzo niedorosłe. Zawsze takie były!

Owego wieczoru bardzo dobra kumpela poznana na Twitterze przesłała mi parę linków, które obiecałam obejrzeć. Chodziło o ukazanie podobieństw wokalnych pomiędzy dwoma artystami, którzy przyciągają tak dalece inne od siebie publiczności, iż możliwe, że nikt tego dotychczas nie zrobił. (Nina wie, jak łamać ściany lodu!)

Tak obejrzałam nagranie z koncertu Guns N’ Roses danego w lutym 1992 roku w Tokio. Tak po raz pierwszy usłyszałam kawałek “Don’t Cry”. Tak zaczęłam pożądać muzyki.

Pisząc to teraz jestem już totalnie rozklejona. Nie do tego absurdalnego, histerycznego stopnia, jaki osiągnęłam czytając autobiografię pana McKagana, bowiem taki poziom jest już zarezerwowany tylko dla niego i jego fenomenalnej historii życiowej. Szloch nad książką to moja specjalność, a nad słowami Duffa o tym, co przeżył i jak odmienił swoje życie już w szczególności.

Od ponad ośmiu miesięcy szukam muzyki po raz pierwszy od początku jakiejkolwiek świadomości artystyczno-kulturalnej, jaką w życiu miałam. Wracam do korzeni z religijnością godną całkowitej świruski. Przypominam sobie np., że będąc w gimnazjum razem z kumpelą zamykałyśmy się w jej salonie i machałyśmy głowami do Nirvany, Toola i Nine Inch Nails. To był haj i wolność. Nawet (a może właśnie dzięki temu?), gdy słowa Trenta Reznora traktowały o depresji, psychozie i problemach mentalnych. Przypominam sobie również, jak wiele razy ryczałam nad nieszczęsnym końcem Kurta Cobaina. Gdy w liceum zaczęłam oglądać Supernatural, to soundtrack złożony z hard rocka lat 70, 80 i początku 90-tych był constans, które trzymało mnie przy serialu nawet, gdy fabuła przestała być tak wciągająca, jak przy początkowych sezonach.

Dochodzę do wniosku, że zawsze gdzieś to we mnie drzemało.

Miałam w sobie pożądanie dla riffu gitary, ostrego shredu i linii basu, która rozrywa mi serce na kawałki. Teraz, gdy wracam do domu i idę tą samą drogą, którą chodzę zawsze, w słuchawkach mam Nightrain. Czasem tańczę do Rocket Queen i choć wątpię, czy Axl obejrzałby się za mną, jak za oryginalną królową, to przecież nie mogę przestać. Nogi same mnie niosą, stopy podrygują, głowa potrząsa. Nigdy mi się to nie nudzi. Jestem szczęśliwa, jestem na permanentnym haju i nie mogę przestać chcieć znać, wiedzieć, kochać więcej, więcej i więcej.

Straciłam dla nich głowę. Tegoroczny OFF był moim najlepszym. W końcu rozumiałam, o co chodzi i czułam się jak w domu. I teraz nie potrafiłabym wybrać, ale bez muzyki na pewno już nie przeżyłabym ani dnia.

 

Dziękuję.