Withering away, like flowers in the attic.

Czasem myślę, że coś jest ze mną wyraźnie nie tak, ponieważ odnajduję w sobie niewyobrażalne połacie współczucia dla tych fikcyjnych bohaterów, którzy na nie – w przeważającej ilości przypadków – nie zasługują. Beznadziejne przypadki to moja specjalność.

Weźmy na warsztat wyniosłego, aroganckiego, pięknego ponad miary tancerza baletu imieniem Julian. (Swoją drogą czyż nie nazwalibyście swojego syna zdolniachę właśnie “Julianem”, gdyby przyszło mu skakać wysokie piruety i robić wirujące obroty, od których nigdy nie kręci mu się w głowie, a Ty masz łzy w oczach widząc niewyobrażalne stające się prawdą, podziwiając jego talent? O mój Boże, ja bym tak właśnie go nazwała!) Ma on dwójkę rodziców “z biznesu”, co oznacza brak afekcji, której młody człowiek potrzebuje, gdy dorasta. Zamiast miłości rodzicielskiej otrzymuje baty za potknięcia i ani słowa pochwały, POMIMO faktu, iż jest absolutnie genialny. Jedynie jego temperament jest nieokiełznany. Zawsze kochany niedostatecznie, wychowany bez wyboru pasji, w przekonaniu, iż albo tańczy na szczycie, albo w ogóle. Jeżeli nie tańczysz, umierasz. Frustracja i takie demony wpędzą człowieka o tak niskiej samoocenie w dół – zawsze. I tak właśnie umiera, ponieważ nie widzi absolutnie żadnej przyszłości, jeżeli już nigdy ma nie lśnić na scenie. Wybiera umrzeć w blasku niż stoczyć się skurczonym w wózek inwalidzki i nienawidzić każdej następnej sekundy swojego życia.
Taki właśnie portret chorego z zazdrości, toksycznie kochającego człowieka, który krzywdził, przyodziewał maski i żył w ciągłej desperacji, by zachwycić, maluje V.C Andrews w “Petals on the Wind” pisząc Juliana Marquet’a. Wyobrażałam sobie tego pięknego, smukłego, idealnego, pięknego młodego mężczyznę, który wypłowiał, przestał kopać i walczyć na swym szpitalnym łóżku po wypadku, gdy Cathy siedziała ku jego boku, wybaczając mu wszystkie jego grzechy, chociaż nie powinna była. Wyobrażałam sobie to żywo i zaczynam szlochać z żalu nad tym upadłym, porcelanowym ideałem, który nigdy nie był “dość dobry” w swoich własnych oczach, albowiem nikt nigdy nie powiedział mu, iż był i mógł. Aż było za późno.

Czuję się jak głupia mała dziewczynka, ale żal, który czuję do jego postaci w tej chwili rozdziera mi serce na dwoje. Wymagania Naszych rodziców i ich stosunek do nas, kształtuje dzieci na całe życie. W postaci koszmarów i demonów lub zachęcającego pchnięcia w przód i uściśnięcia z dumy. Wpływa, kształtuje, naznacza piętnem. Moja własna matka nie za specjalnie we mnie wierzy i mogę z przekonaniem powiedzieć, iż jest to wysoce bolesne. Sądzę, że Julian był okrutnym produktem kolosalnych wymagań swoich rodziców, którzy żądając najwyższych wyników, nigdy nie zatrzymali się, by powiedzieć, iż są z niego dumni, gdy je osiągał. Nie był przez to najlepszym człowiekiem lub wręcz nie był dobrym człowiekiem w ogóle. Czarujący, wirujący, doskonały niczym porcelanowa lalka, która złamana nie czuła się na siłach, by odnaleźć życie na nowo, nie, gdy już cały świat runął i leżał pokruszony w kawałkach. Sam się ową lalką na pokaz, żyjącą w fantazyjnym, nieistniejącym naprawdę świecie, nazwał w momencie, gdy się poddał. Te łzy mnie złamały ostatecznie. Wiem, że płakał nad sobą, ponieważ nad kim innym skoro leżał bez sił w szpitalu przypięty do aparatury? Egoista do końca, a jednocześnie tchórz, który bał się poznać swoje przyszłe dziecko. Wciąż – tak umarł słodko-gorzki awanturniczy poemat. Chciałabym móc obrzucić go wyzwiskami, ale w balecie maluje się pewnego rodzaju przejmująca tęsknota i łaknienie do perfekcji i nie jestem w mentalnym stanie wyzwać go imionami, skoro szybował w powietrzu i tworzył piękno. Nie potrafię artysty nazwać niegodziwcem. Wiele lepszych i prawdziwszych Rolandów umarło przed nim i po nim, ale okrucieństwo śmierci młodego, utalentowanego człowieka po tym, jak wszystko zostało odarte ze złudzeń po prostu.. tnie. Tnie także świadomość, iż ci młodzi upadli, którzy drugiej szansy się pozbawili lub jej nie dostali, mogliby nie sprostać jej wymaganiom i zbezcześcić jej możliwości, ale jednocześnie nikt nigdy się nie dowie, czy by ją zdeptali czy też nie, prawda? To właśnie napawa mnie smutkiem.

Niczym kula ze sztucznym śniegiem i baleriną w środku, która leży na podłodze rozbita, sztuczny śnieg wsiąka w podłogę, a muzyka z pozytywki cicho zanika. Szare, nieznaczące, zgarnięte na szuflę, już nie takie same, już nie podziwiane, wyrzucone, zapomniane.