Damn Your Eyes.

Opowiem Wam historię.
Jako, że spędzam dużo czasu wertując zdolny YouTube, natrafiam na sporo rzeczy, które niebezpośrednio dotyczą powodów, dla których ową stronę odwiedzam. Pewnego wieczoru natrafiłam na ów fanvid. Piosenka, do której został zrobiony jest prześladująca i fantastyczna, ale to inna kwestia. Ważniejsze jest to, jak wiele zdołał zdziałać ledwo ponad minutę trwający filmik…
Po pierwsze, dzięki niemu obejrzałam mini-serial BBC “Great Expectations”, który – jak zapewne wiecie – jest adaptacją słynnego dzieła Charlesa Dickensa.
To prowadzi do drugiej sprawy, ponieważ serial porwał mnie totalnie, zatem zakupiłam książkę. Leży sobie owa na półce i czeka na swą kolej. Niedługo nadejdzie!
Oraz, po trzecie – Will & Tessa. Nie przejdę spokojnie obok podpisu takiego jak: “It’s too late,” “Don’t say that.” His voice was half a whisper. “I love you, Tessa. I love you”. Nie dałabym rady, nawet się nie opieram. Słyszałam już wcześniej użycie słowa #TID na Twitterze, ale po filmiku ciekawość osiągnęła punkt krytycznie wysoki. Tak więc, po miesiącach udawania, że nie mam czasu na czytanie, przeczytałam pierwszą część wspomnianego “TID” co dekoduje się: “The Infernal Devices”. I, moi drodzy, WILL & TESSA teraz będę pisać z wykrzyknikami w domyśle i WIELKIMI literami.
Po czwarte i jak na razie – ostatnie, nieprawdą jest, że fanvidy nic nie wnoszą. NIEPRAWDĄ, M.

Haha. Dobrze smakuje zwycięstwo!

P.S. Strona 366 z 366 trenduje się właśnie na Twitterze. Skoro tak mówi świat, to musi być to prawda. Szczęśliwego Nowego Rokuuuu! 😉

Run!

Nie jestem koneserem muzycznym. Nie mam wygórowanych wymagań czy wielkiego słuchu muzycznego (jeżeli w ogóle jakikolwiek mam). Potrafię przeżyć bez muzyki, ale jakie byłoby to życie? Deszczowe i apatyczne. Gdybym jednak miała wybierać jedną rzecz do zabrania na bezludną wyspę, wybrałabym książkę. Przed śmiercią głodową przeżyłabym chociaż jeszcze jedno życie, trafiając w słowa George’a R. R. Martina. 

Jednak! Czasem zdarza mi się “poczuć” jakiś wokal ponad moje własne zazwyczaj. Przedstawiam Wam.. Jaymi’ego Hensley’a! 

Oglądanie brytyjskiego X-Factor’a niesie ze sobą niebezpieczeństwo popadania w boy-band’owe obsesje, ale skoro ominęłam tę fazę w gimnazjum, czuję się usprawiedliwiona doceniając pewne fenomeny, które najwyraźniej docierają do mnie z opóźnieniem, ale jednak – docierają. 

Union J odpadło w półfinale w miniony weekend. Jaymi, JJ, Josh i George. Nie, nie wytatuuję sobie ich imion na ramieniu, ale na koncert Jaymi’ego poszłabym z sercem na wierzchu. Siedziałabym zapatrzona, wsłuchana i zaczarowana. Jego głos płynie, wypływa z niego tak bezproblemowo, jak wydychane powietrze. Nie wiem, jak inaczej to nazwać, ale od czasów Paolo Nutiniego nie czułam tego powiewu świeżości u nikogo. Przynajmniej u nikogo, kto by do mnie tak przemówił. Spoczywam głowę na poduszce i odpływam daleko, przyjemnie, absolutnie. Trzeci dzień już trwam w tym lekkim otumanieniu, lecz ten stan nie traci na mocy ani trochę. 

Idealność tego utworu polega na częstotliwości głosu Jaymi’ego w solówkach. Od 20 sekundy, jeżeli chcecie ominąć zapowiedź najśmieszniej wyglądającego dziadka-jurora, jakiego przyszło mi oglądać od dłuższego czasu. Wygląda jak Święty Mikołaj. Nawet nie musi się przebierać! Oby tylko ręką sprawczą rekina biznesu sprawił, że Union J wyda płytę i osiągnie sukces. Lub sam Jaymi, ale bądźmy realistami. Istnieje lojalność. Przynajmniej – wierzę, iż istnieje. Ale, proszę! KUPIĘ. Kupię wszystko. 

Uwielbiam szaleńczo. 

The heaviness of revenge.

Skończyłam kolejną z tych książek, które zostawiają po sobie palącą pustkę. Pustkę po tragedii zdesperowanych bohaterów, rozczarowaniach, grzechach śmiertelnych, braku akceptacji, napiętnowaniu przez demony przeszłości. Jedyne uniesienia, które Dollangerowie przeżywają, to te erotyczne. Inni odnajdują pocieszenie w patrzeniu w przyszłość i nieusprawiedliwionym optymizmie. Wymierzona kara smakuje gorzko, bo zemsta zawsze ponosi za sobą nieprzywidziane ofiary. Można się w tym rozgoryczeniu z czasem odnaleźć, a nawet zacząć topić. Jednak nie zatrzymuje mnie to skutecznie, bowiem walczę teraz z sobą, aby nie przeszukać internetu i nie kontynuować lektury z kolejną częścią serii pomimo, iż dla spokoju psychicznie zrównoważonego człowieka powinnam zostawić to za sobą i cieszyć się niedopowiedzeniami. Epilogi są tak szerokopasmowe, że aż miło…

W skrócie? Życie jest dotkliwie bolesne, obojętnie czy czynisz dobrze, czy nie. Zresztą kwestia moralności to wielka paleta odcieni szarości. Jedyne postacie, w stosunku do których nie czuję cienia sympatii ani odrobiny współczucia to dziadkowie. Władczy senior o sercu ze stali oraz zgorzkniała, niekochana żona o wstrętnym grymasie na twarzy i sercu przepełnionym strachem przed potępieniem. Ich dwóch można z całą mocą wysyłać do ostatniego kręgu piekła, nienawidzić, chcieć pogrzebać żywcem i sprawić, aby cierpieli. Jestem zadowolona z końca, który spotkał tę ostatnią. Był zasłużony. Lecz to tylko dlatego, iż tak mało o nich wiemy! Nie mam pojęcia o ich młodości i wczesnym wydarzeniach życia, które ich w ten sposób ukształtowały. Być może zacznę żałować wszystkich po kolei, gdy ukończę ostatnią część serii. Och, to byłoby okrutne ze strony V.C. Andrews! Chichot i tortura zza grobu.

Corinne uważam za niespełna rozumu. Nie wspominając już o załamaniu nerwowym, które przeżywa pod koniec, to nie jestem w stanie znaleźć innego wytłumaczenia dla jej irracjonalności w działaniu. Płakała za każdym razem pomimo wyparcia ich istnienia. To oznacza żal, a ów nie pozwala mi zaszufladkować jej jako złej do szpiku kości. W innych okolicznościach pewnie byłaby słodką, kochającą mamą czwórki. Ale, na pewno nigdy się nie dowiemy.
Cathy jest ogarnięta furią, ale przynajmniej ta silna emocja pozwala jej iść do przodu. Złość i chęć zemsty potrafią nadać nadzwyczajnie wyrazisty sens. W przeciwieństwie do Carrie, która nie bazując na złych, żądających czynów emocjach, nie potrafiła odnaleźć się w nieprzychylnym świecie, nie będąc arogancką wystarczająco, będąc za to niepewną i stęsknioną za bratem bliźniakiem, który zmarł w tak tragicznych okolicznościach. Christopher jest ostoją pomiędzy rozjuszoną Cathy a apatyczną Carrie. Jego optymizm i wiara w ludzi jest wręcz irytująca, ale umiejętność odniesienia się do czyjegoś położenia, współczucie i wrodzona mocno zaawansowana dobroć ratują go w ten sam sposób, jak zemsta ratuje Cathy przed popadnięciem w otchłań. Ich skrajności pozwalają im przeżyć.
Paul to ciepła dusza i dobry człowiek. Nie żywię do niego wielu silnych uczuć poza wdzięcznością za przygarnięcie obcych dzieci, które mógł wykorzystać na różne sposoby. Nic takiego nie uczynił. Był słaby, ale wierny i kochający, zbyt romantyczny i za dobry, ale umarł szczęśliwy a ponad wszystko: spełniony, zatem można uzanć, że wymaganie minimum to dobry punkt startowy. Oczywiście: tylko dla niego.
Juliana kochałam nienawidzić. Albo: kochałam nienawidząc jednocześnie. Wylawszy już większość moich frustracji z nim związanych w poprzednim wpisie może nie powinnam powtarzać tej czynności, ale muszę przyznać, iż mnie fascynował. Na wikipedii przeczytałam 3-4 linijkową notkę o nim. Jasno wyrażała fakt znęcania się nad Cathy oraz powtarzających się incydentów niewierności. Z drugiej jednak strony przypominam sobie scenę pierwszego seksualnego zbliżenia Cathy z Bartem, które ona sama podsumowała stwierdzeniem, iż było to brutalniejsze niż “Julian at his worst”. Pobujałabym się na to w fotelu na biegunach, gdybym taki posiadała, ale musi mi tylko wystarczyć uśmiech. To zdanie było jak stworzone dla mnie, by usprawiedliwiać czyjeś niecne postępki. Nie zapominajmy także, że Cathy zawsze była chętna. Nawet gdy walczyła, to potem zawsze poddawała się namiętności swoich kochanków.
Kończąc już więc niewyczerpywane dla mnie zagadnienie Juliana, przyznaję, że poddałam się mu. I – nie żałuję. Każda powieść musi zaserwować takiego lub innego “czarnego kotka”, któremu zacznę wymyślać wymówki. Taka już moja dola.
Barta nie planowałam pokochać, ale popłynęłam z prądem wyznaczonym uczuciami samej Cathy. Poziom zaintrygowania określiłabym podobieństwem do Dona Drapera z Mad Men. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale zapewne ma to wiele wspólnego z dużą pewnością siebie, łobuzerskim uśmiechem i tikiem nerwowym, który pielęgnował paleniem papierosów. Dona uwielbiam, chociaż potrafi być najwyżej klasy sukinsynem.

Miłość. Po zakończeniu pierwszej części i nieśmiałym rozpoczęciu drugiej wszystko było dla mnie klarowne i proste. Cathy jest dla Chrisa i pomijając kwestię kazirodztwa, ich położenie jest na tyle unikalne, iż miłość, którą się darzą jest najczystszym uczuciem z możliwych dla obojga. Potem wszystko zaczęło się sypać, a ja wątpiłam..
Nie przemawiało do mnie połączenie Paula z Cathy, ponieważ burzyło obraz opiekuna i rodzinnej atmosfery, którą chciałam zbudować wokół ich relacji. Niestety bezskutecznie. Nie obwiniałam Paula za jego uczucie, ponieważ każdy mężczyzna w jego położeniu, otrzymując prezent od życia w postaci Cathy poddałby się jej urokowi w pełni. Była wszystkim, kim nie była jego dawna żona, więc stanowiła soczystą, egzotyczną alternatywę, której nie sposób się oprzeć. Cathy i jej zdesperowanie do bliskości było sprawą irytującą, ale także zrozumiałą ze względu na piętno przeszłości.
Następnie pojawia się Julian, w którym wiem, iż zakochałabym się sama. Śmieszyło mnie, jak bardzo jej pożądał, a jak ona będąc pożądaną do granic szaleństwa, w tym jednym przypadku miała w sobie tyle wahania. Określiłabym to mianem ‘urocze’, ale to kłóci się ze skomplikowaną naturą ich związku. Myślę, że ją kochał, ale nie potarfił kochać inaczej niż toksycznie, ponieważ nigdy czystą miłością nie został obdarzony i nie potrafił sięgnąć do odpowiedniego wzorca. Jej miłość sięgała “czarnych, czarnych oczu” i poezji tańca, który razem tworzyli, ale bez wątpienia łączyła ich także namiętność. W sposób tragiczny się zakończyli, lecz na wspomnienie o jego lśniących od łez oczach, gdy powiedziała mu o ciąży, łamie mi się serce z powodu jego nieszczęśliwości podwójnie i zapominam na chwilę o niegodziwościach, które jej wyżądzał. Jestem okropna.
Bart był jak ciepły wiatr, który zdmuchuje pierwsze złote liście podczas wczesnej jesieni. Ich pierwszy pocałunek rozegrał się w podobnej scenerii, na ławce przy starym trakcie kolejowym, nieopodal lasu. Była to jedna z najfantastyczniejszym scen, jakie ofiarowała mi druga część. Czułam dosłownie ten dreszcz powiewu i ekscytację z gonitwy, w którą kazała mu grać, by ją zdobył. Ciepło przechodzi mi po ręce, gdy wracam myślami do tamtej sceny. Podszczycie ich związku to żal i zemsta, ale początki i koniec były dla mnie kwitnące. Łzy szkliły mi się w oczach, gdy opowiedział jej pewnego razu o wspomnieniu małej dziewczynki w koszuli nocnej, która pocałowała go we śnie. Fakt, iż zachował tę marę chwycił mnie w ramiona i potrząsnął do stopnia wiary w prawdziwość jego uczuć. Czy przetrwałyby próbę czasu? Któż wie. Corinne też kochał, a przecież oddalili się od siebie niebagatelnie. Na szczęście umarł bohaterem starając się zachować życie osoby, która nawet na nie nie zasługiwała, zatem nie dowiemy się, czy miałby kiedykolwiek okazję zniszczyć cokolwiek.
CHRIS. On jest powodem, dla którego część mnie chce skończyć tam, gdzie skończyłam “Płatki na wietrze”. Niestety pewnego razu zawędrowałam w zbyt głębokie czeluści Wikipedii i przypadkowo moje oko uchwyciło coś, czego nie powinno. Chciałabym zatem zachować obraz, który pozostawia epilog. Kruchej, cienkiej niczym pergamin, ale obiecującej przyszłości, która żyje z dnia na dzień i stara się zapomnieć. Jest w tym pocieszenie, którego chciałabym umieć się trzymać.

Ta książka goreje, parzy i budzi tak wiele uśpionych kontrowersji, że po wewnętrznym konflikcie wynikającym ze zdrady Szury w “Ogrodzie letnim” jeszcze nigdy takich nie przeżywałam. Wierzę, że pewne historie potrafią niszczyć niewinność poprzez uświadomienie o pewnych możliwościach i seria o Dollangerach należy do nich bez cienia wątpliwości. Śmieję się do siebie, iż może lepiej było nigdy jej nie zaczynać, bowiem ignorancja jest niesłychaną łaską, gdy mowa o okrucieństwie, ale nie jestem w stanie wydać obiektywnego osądu. Nienasycona ciekawość mojego umysłu na pewno otworzyłaby tę książkę za tym, czy innym razem. Męczy mnie tylko jedna myśl związana z przemijaniem, którą Cathy porusza w swojej narracji. Ta melancholia pierwszych akapitów powinna mnie była ostrzec, ale oczywiście – nic takiego w moim przypadku. Przemijanie, utracona młodość, starzenie się, śmierć jest tak zuchwałe i grubiańskie! Wyrywa im wszystko, depcze wszystkich ich własnymi ambicjami! Boję się, że nie zrobię nic wartościowego ze swoim własnym życiem, jeżeli będę czytać takie książki. Jednocześnie – czasem wydaje mi się, iż to dla nich żyję. Nie istnieje nic lepszego niż katharsis od łez, kubek ciepłej herbaty i dzień oraz noc spędzone nad wciągającą lekturą, choćby nie wiem jak mocno łamała serce! W ten świat zawsze wkraczam z tą świadomością i jest to piękne uzależnienie.