Run!

Nie jestem koneserem muzycznym. Nie mam wygórowanych wymagań czy wielkiego słuchu muzycznego (jeżeli w ogóle jakikolwiek mam). Potrafię przeżyć bez muzyki, ale jakie byłoby to życie? Deszczowe i apatyczne. Gdybym jednak miała wybierać jedną rzecz do zabrania na bezludną wyspę, wybrałabym książkę. Przed śmiercią głodową przeżyłabym chociaż jeszcze jedno życie, trafiając w słowa George’a R. R. Martina. 

Jednak! Czasem zdarza mi się “poczuć” jakiś wokal ponad moje własne zazwyczaj. Przedstawiam Wam.. Jaymi’ego Hensley’a! 

Oglądanie brytyjskiego X-Factor’a niesie ze sobą niebezpieczeństwo popadania w boy-band’owe obsesje, ale skoro ominęłam tę fazę w gimnazjum, czuję się usprawiedliwiona doceniając pewne fenomeny, które najwyraźniej docierają do mnie z opóźnieniem, ale jednak – docierają. 

Union J odpadło w półfinale w miniony weekend. Jaymi, JJ, Josh i George. Nie, nie wytatuuję sobie ich imion na ramieniu, ale na koncert Jaymi’ego poszłabym z sercem na wierzchu. Siedziałabym zapatrzona, wsłuchana i zaczarowana. Jego głos płynie, wypływa z niego tak bezproblemowo, jak wydychane powietrze. Nie wiem, jak inaczej to nazwać, ale od czasów Paolo Nutiniego nie czułam tego powiewu świeżości u nikogo. Przynajmniej u nikogo, kto by do mnie tak przemówił. Spoczywam głowę na poduszce i odpływam daleko, przyjemnie, absolutnie. Trzeci dzień już trwam w tym lekkim otumanieniu, lecz ten stan nie traci na mocy ani trochę. 

Idealność tego utworu polega na częstotliwości głosu Jaymi’ego w solówkach. Od 20 sekundy, jeżeli chcecie ominąć zapowiedź najśmieszniej wyglądającego dziadka-jurora, jakiego przyszło mi oglądać od dłuższego czasu. Wygląda jak Święty Mikołaj. Nawet nie musi się przebierać! Oby tylko ręką sprawczą rekina biznesu sprawił, że Union J wyda płytę i osiągnie sukces. Lub sam Jaymi, ale bądźmy realistami. Istnieje lojalność. Przynajmniej – wierzę, iż istnieje. Ale, proszę! KUPIĘ. Kupię wszystko. 

Uwielbiam szaleńczo.