Damn Your Eyes.

Opowiem Wam historię.
Jako, że spędzam dużo czasu wertując zdolny YouTube, natrafiam na sporo rzeczy, które niebezpośrednio dotyczą powodów, dla których ową stronę odwiedzam. Pewnego wieczoru natrafiłam na ów fanvid. Piosenka, do której został zrobiony jest prześladująca i fantastyczna, ale to inna kwestia. Ważniejsze jest to, jak wiele zdołał zdziałać ledwo ponad minutę trwający filmik…
Po pierwsze, dzięki niemu obejrzałam mini-serial BBC “Great Expectations”, który – jak zapewne wiecie – jest adaptacją słynnego dzieła Charlesa Dickensa.
To prowadzi do drugiej sprawy, ponieważ serial porwał mnie totalnie, zatem zakupiłam książkę. Leży sobie owa na półce i czeka na swą kolej. Niedługo nadejdzie!
Oraz, po trzecie – Will & Tessa. Nie przejdę spokojnie obok podpisu takiego jak: “It’s too late,” “Don’t say that.” His voice was half a whisper. “I love you, Tessa. I love you”. Nie dałabym rady, nawet się nie opieram. Słyszałam już wcześniej użycie słowa #TID na Twitterze, ale po filmiku ciekawość osiągnęła punkt krytycznie wysoki. Tak więc, po miesiącach udawania, że nie mam czasu na czytanie, przeczytałam pierwszą część wspomnianego “TID” co dekoduje się: “The Infernal Devices”. I, moi drodzy, WILL & TESSA teraz będę pisać z wykrzyknikami w domyśle i WIELKIMI literami.
Po czwarte i jak na razie – ostatnie, nieprawdą jest, że fanvidy nic nie wnoszą. NIEPRAWDĄ, M.

Haha. Dobrze smakuje zwycięstwo!

P.S. Strona 366 z 366 trenduje się właśnie na Twitterze. Skoro tak mówi świat, to musi być to prawda. Szczęśliwego Nowego Rokuuuu! 😉

Run!

Nie jestem koneserem muzycznym. Nie mam wygórowanych wymagań czy wielkiego słuchu muzycznego (jeżeli w ogóle jakikolwiek mam). Potrafię przeżyć bez muzyki, ale jakie byłoby to życie? Deszczowe i apatyczne. Gdybym jednak miała wybierać jedną rzecz do zabrania na bezludną wyspę, wybrałabym książkę. Przed śmiercią głodową przeżyłabym chociaż jeszcze jedno życie, trafiając w słowa George’a R. R. Martina. 

Jednak! Czasem zdarza mi się “poczuć” jakiś wokal ponad moje własne zazwyczaj. Przedstawiam Wam.. Jaymi’ego Hensley’a! 

Oglądanie brytyjskiego X-Factor’a niesie ze sobą niebezpieczeństwo popadania w boy-band’owe obsesje, ale skoro ominęłam tę fazę w gimnazjum, czuję się usprawiedliwiona doceniając pewne fenomeny, które najwyraźniej docierają do mnie z opóźnieniem, ale jednak – docierają. 

Union J odpadło w półfinale w miniony weekend. Jaymi, JJ, Josh i George. Nie, nie wytatuuję sobie ich imion na ramieniu, ale na koncert Jaymi’ego poszłabym z sercem na wierzchu. Siedziałabym zapatrzona, wsłuchana i zaczarowana. Jego głos płynie, wypływa z niego tak bezproblemowo, jak wydychane powietrze. Nie wiem, jak inaczej to nazwać, ale od czasów Paolo Nutiniego nie czułam tego powiewu świeżości u nikogo. Przynajmniej u nikogo, kto by do mnie tak przemówił. Spoczywam głowę na poduszce i odpływam daleko, przyjemnie, absolutnie. Trzeci dzień już trwam w tym lekkim otumanieniu, lecz ten stan nie traci na mocy ani trochę. 

Idealność tego utworu polega na częstotliwości głosu Jaymi’ego w solówkach. Od 20 sekundy, jeżeli chcecie ominąć zapowiedź najśmieszniej wyglądającego dziadka-jurora, jakiego przyszło mi oglądać od dłuższego czasu. Wygląda jak Święty Mikołaj. Nawet nie musi się przebierać! Oby tylko ręką sprawczą rekina biznesu sprawił, że Union J wyda płytę i osiągnie sukces. Lub sam Jaymi, ale bądźmy realistami. Istnieje lojalność. Przynajmniej – wierzę, iż istnieje. Ale, proszę! KUPIĘ. Kupię wszystko. 

Uwielbiam szaleńczo. 

The heaviness of revenge.

Skończyłam kolejną z tych książek, które zostawiają po sobie palącą pustkę. Pustkę po tragedii zdesperowanych bohaterów, rozczarowaniach, grzechach śmiertelnych, braku akceptacji, napiętnowaniu przez demony przeszłości. Jedyne uniesienia, które Dollangerowie przeżywają, to te erotyczne. Inni odnajdują pocieszenie w patrzeniu w przyszłość i nieusprawiedliwionym optymizmie. Wymierzona kara smakuje gorzko, bo zemsta zawsze ponosi za sobą nieprzywidziane ofiary. Można się w tym rozgoryczeniu z czasem odnaleźć, a nawet zacząć topić. Jednak nie zatrzymuje mnie to skutecznie, bowiem walczę teraz z sobą, aby nie przeszukać internetu i nie kontynuować lektury z kolejną częścią serii pomimo, iż dla spokoju psychicznie zrównoważonego człowieka powinnam zostawić to za sobą i cieszyć się niedopowiedzeniami. Epilogi są tak szerokopasmowe, że aż miło…

W skrócie? Życie jest dotkliwie bolesne, obojętnie czy czynisz dobrze, czy nie. Zresztą kwestia moralności to wielka paleta odcieni szarości. Jedyne postacie, w stosunku do których nie czuję cienia sympatii ani odrobiny współczucia to dziadkowie. Władczy senior o sercu ze stali oraz zgorzkniała, niekochana żona o wstrętnym grymasie na twarzy i sercu przepełnionym strachem przed potępieniem. Ich dwóch można z całą mocą wysyłać do ostatniego kręgu piekła, nienawidzić, chcieć pogrzebać żywcem i sprawić, aby cierpieli. Jestem zadowolona z końca, który spotkał tę ostatnią. Był zasłużony. Lecz to tylko dlatego, iż tak mało o nich wiemy! Nie mam pojęcia o ich młodości i wczesnym wydarzeniach życia, które ich w ten sposób ukształtowały. Być może zacznę żałować wszystkich po kolei, gdy ukończę ostatnią część serii. Och, to byłoby okrutne ze strony V.C. Andrews! Chichot i tortura zza grobu.

Corinne uważam za niespełna rozumu. Nie wspominając już o załamaniu nerwowym, które przeżywa pod koniec, to nie jestem w stanie znaleźć innego wytłumaczenia dla jej irracjonalności w działaniu. Płakała za każdym razem pomimo wyparcia ich istnienia. To oznacza żal, a ów nie pozwala mi zaszufladkować jej jako złej do szpiku kości. W innych okolicznościach pewnie byłaby słodką, kochającą mamą czwórki. Ale, na pewno nigdy się nie dowiemy.
Cathy jest ogarnięta furią, ale przynajmniej ta silna emocja pozwala jej iść do przodu. Złość i chęć zemsty potrafią nadać nadzwyczajnie wyrazisty sens. W przeciwieństwie do Carrie, która nie bazując na złych, żądających czynów emocjach, nie potrafiła odnaleźć się w nieprzychylnym świecie, nie będąc arogancką wystarczająco, będąc za to niepewną i stęsknioną za bratem bliźniakiem, który zmarł w tak tragicznych okolicznościach. Christopher jest ostoją pomiędzy rozjuszoną Cathy a apatyczną Carrie. Jego optymizm i wiara w ludzi jest wręcz irytująca, ale umiejętność odniesienia się do czyjegoś położenia, współczucie i wrodzona mocno zaawansowana dobroć ratują go w ten sam sposób, jak zemsta ratuje Cathy przed popadnięciem w otchłań. Ich skrajności pozwalają im przeżyć.
Paul to ciepła dusza i dobry człowiek. Nie żywię do niego wielu silnych uczuć poza wdzięcznością za przygarnięcie obcych dzieci, które mógł wykorzystać na różne sposoby. Nic takiego nie uczynił. Był słaby, ale wierny i kochający, zbyt romantyczny i za dobry, ale umarł szczęśliwy a ponad wszystko: spełniony, zatem można uzanć, że wymaganie minimum to dobry punkt startowy. Oczywiście: tylko dla niego.
Juliana kochałam nienawidzić. Albo: kochałam nienawidząc jednocześnie. Wylawszy już większość moich frustracji z nim związanych w poprzednim wpisie może nie powinnam powtarzać tej czynności, ale muszę przyznać, iż mnie fascynował. Na wikipedii przeczytałam 3-4 linijkową notkę o nim. Jasno wyrażała fakt znęcania się nad Cathy oraz powtarzających się incydentów niewierności. Z drugiej jednak strony przypominam sobie scenę pierwszego seksualnego zbliżenia Cathy z Bartem, które ona sama podsumowała stwierdzeniem, iż było to brutalniejsze niż “Julian at his worst”. Pobujałabym się na to w fotelu na biegunach, gdybym taki posiadała, ale musi mi tylko wystarczyć uśmiech. To zdanie było jak stworzone dla mnie, by usprawiedliwiać czyjeś niecne postępki. Nie zapominajmy także, że Cathy zawsze była chętna. Nawet gdy walczyła, to potem zawsze poddawała się namiętności swoich kochanków.
Kończąc już więc niewyczerpywane dla mnie zagadnienie Juliana, przyznaję, że poddałam się mu. I – nie żałuję. Każda powieść musi zaserwować takiego lub innego “czarnego kotka”, któremu zacznę wymyślać wymówki. Taka już moja dola.
Barta nie planowałam pokochać, ale popłynęłam z prądem wyznaczonym uczuciami samej Cathy. Poziom zaintrygowania określiłabym podobieństwem do Dona Drapera z Mad Men. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale zapewne ma to wiele wspólnego z dużą pewnością siebie, łobuzerskim uśmiechem i tikiem nerwowym, który pielęgnował paleniem papierosów. Dona uwielbiam, chociaż potrafi być najwyżej klasy sukinsynem.

Miłość. Po zakończeniu pierwszej części i nieśmiałym rozpoczęciu drugiej wszystko było dla mnie klarowne i proste. Cathy jest dla Chrisa i pomijając kwestię kazirodztwa, ich położenie jest na tyle unikalne, iż miłość, którą się darzą jest najczystszym uczuciem z możliwych dla obojga. Potem wszystko zaczęło się sypać, a ja wątpiłam..
Nie przemawiało do mnie połączenie Paula z Cathy, ponieważ burzyło obraz opiekuna i rodzinnej atmosfery, którą chciałam zbudować wokół ich relacji. Niestety bezskutecznie. Nie obwiniałam Paula za jego uczucie, ponieważ każdy mężczyzna w jego położeniu, otrzymując prezent od życia w postaci Cathy poddałby się jej urokowi w pełni. Była wszystkim, kim nie była jego dawna żona, więc stanowiła soczystą, egzotyczną alternatywę, której nie sposób się oprzeć. Cathy i jej zdesperowanie do bliskości było sprawą irytującą, ale także zrozumiałą ze względu na piętno przeszłości.
Następnie pojawia się Julian, w którym wiem, iż zakochałabym się sama. Śmieszyło mnie, jak bardzo jej pożądał, a jak ona będąc pożądaną do granic szaleństwa, w tym jednym przypadku miała w sobie tyle wahania. Określiłabym to mianem ‘urocze’, ale to kłóci się ze skomplikowaną naturą ich związku. Myślę, że ją kochał, ale nie potarfił kochać inaczej niż toksycznie, ponieważ nigdy czystą miłością nie został obdarzony i nie potrafił sięgnąć do odpowiedniego wzorca. Jej miłość sięgała “czarnych, czarnych oczu” i poezji tańca, który razem tworzyli, ale bez wątpienia łączyła ich także namiętność. W sposób tragiczny się zakończyli, lecz na wspomnienie o jego lśniących od łez oczach, gdy powiedziała mu o ciąży, łamie mi się serce z powodu jego nieszczęśliwości podwójnie i zapominam na chwilę o niegodziwościach, które jej wyżądzał. Jestem okropna.
Bart był jak ciepły wiatr, który zdmuchuje pierwsze złote liście podczas wczesnej jesieni. Ich pierwszy pocałunek rozegrał się w podobnej scenerii, na ławce przy starym trakcie kolejowym, nieopodal lasu. Była to jedna z najfantastyczniejszym scen, jakie ofiarowała mi druga część. Czułam dosłownie ten dreszcz powiewu i ekscytację z gonitwy, w którą kazała mu grać, by ją zdobył. Ciepło przechodzi mi po ręce, gdy wracam myślami do tamtej sceny. Podszczycie ich związku to żal i zemsta, ale początki i koniec były dla mnie kwitnące. Łzy szkliły mi się w oczach, gdy opowiedział jej pewnego razu o wspomnieniu małej dziewczynki w koszuli nocnej, która pocałowała go we śnie. Fakt, iż zachował tę marę chwycił mnie w ramiona i potrząsnął do stopnia wiary w prawdziwość jego uczuć. Czy przetrwałyby próbę czasu? Któż wie. Corinne też kochał, a przecież oddalili się od siebie niebagatelnie. Na szczęście umarł bohaterem starając się zachować życie osoby, która nawet na nie nie zasługiwała, zatem nie dowiemy się, czy miałby kiedykolwiek okazję zniszczyć cokolwiek.
CHRIS. On jest powodem, dla którego część mnie chce skończyć tam, gdzie skończyłam “Płatki na wietrze”. Niestety pewnego razu zawędrowałam w zbyt głębokie czeluści Wikipedii i przypadkowo moje oko uchwyciło coś, czego nie powinno. Chciałabym zatem zachować obraz, który pozostawia epilog. Kruchej, cienkiej niczym pergamin, ale obiecującej przyszłości, która żyje z dnia na dzień i stara się zapomnieć. Jest w tym pocieszenie, którego chciałabym umieć się trzymać.

Ta książka goreje, parzy i budzi tak wiele uśpionych kontrowersji, że po wewnętrznym konflikcie wynikającym ze zdrady Szury w “Ogrodzie letnim” jeszcze nigdy takich nie przeżywałam. Wierzę, że pewne historie potrafią niszczyć niewinność poprzez uświadomienie o pewnych możliwościach i seria o Dollangerach należy do nich bez cienia wątpliwości. Śmieję się do siebie, iż może lepiej było nigdy jej nie zaczynać, bowiem ignorancja jest niesłychaną łaską, gdy mowa o okrucieństwie, ale nie jestem w stanie wydać obiektywnego osądu. Nienasycona ciekawość mojego umysłu na pewno otworzyłaby tę książkę za tym, czy innym razem. Męczy mnie tylko jedna myśl związana z przemijaniem, którą Cathy porusza w swojej narracji. Ta melancholia pierwszych akapitów powinna mnie była ostrzec, ale oczywiście – nic takiego w moim przypadku. Przemijanie, utracona młodość, starzenie się, śmierć jest tak zuchwałe i grubiańskie! Wyrywa im wszystko, depcze wszystkich ich własnymi ambicjami! Boję się, że nie zrobię nic wartościowego ze swoim własnym życiem, jeżeli będę czytać takie książki. Jednocześnie – czasem wydaje mi się, iż to dla nich żyję. Nie istnieje nic lepszego niż katharsis od łez, kubek ciepłej herbaty i dzień oraz noc spędzone nad wciągającą lekturą, choćby nie wiem jak mocno łamała serce! W ten świat zawsze wkraczam z tą świadomością i jest to piękne uzależnienie.

Withering away, like flowers in the attic.

Czasem myślę, że coś jest ze mną wyraźnie nie tak, ponieważ odnajduję w sobie niewyobrażalne połacie współczucia dla tych fikcyjnych bohaterów, którzy na nie – w przeważającej ilości przypadków – nie zasługują. Beznadziejne przypadki to moja specjalność.

Weźmy na warsztat wyniosłego, aroganckiego, pięknego ponad miary tancerza baletu imieniem Julian. (Swoją drogą czyż nie nazwalibyście swojego syna zdolniachę właśnie “Julianem”, gdyby przyszło mu skakać wysokie piruety i robić wirujące obroty, od których nigdy nie kręci mu się w głowie, a Ty masz łzy w oczach widząc niewyobrażalne stające się prawdą, podziwiając jego talent? O mój Boże, ja bym tak właśnie go nazwała!) Ma on dwójkę rodziców “z biznesu”, co oznacza brak afekcji, której młody człowiek potrzebuje, gdy dorasta. Zamiast miłości rodzicielskiej otrzymuje baty za potknięcia i ani słowa pochwały, POMIMO faktu, iż jest absolutnie genialny. Jedynie jego temperament jest nieokiełznany. Zawsze kochany niedostatecznie, wychowany bez wyboru pasji, w przekonaniu, iż albo tańczy na szczycie, albo w ogóle. Jeżeli nie tańczysz, umierasz. Frustracja i takie demony wpędzą człowieka o tak niskiej samoocenie w dół – zawsze. I tak właśnie umiera, ponieważ nie widzi absolutnie żadnej przyszłości, jeżeli już nigdy ma nie lśnić na scenie. Wybiera umrzeć w blasku niż stoczyć się skurczonym w wózek inwalidzki i nienawidzić każdej następnej sekundy swojego życia.
Taki właśnie portret chorego z zazdrości, toksycznie kochającego człowieka, który krzywdził, przyodziewał maski i żył w ciągłej desperacji, by zachwycić, maluje V.C Andrews w “Petals on the Wind” pisząc Juliana Marquet’a. Wyobrażałam sobie tego pięknego, smukłego, idealnego, pięknego młodego mężczyznę, który wypłowiał, przestał kopać i walczyć na swym szpitalnym łóżku po wypadku, gdy Cathy siedziała ku jego boku, wybaczając mu wszystkie jego grzechy, chociaż nie powinna była. Wyobrażałam sobie to żywo i zaczynam szlochać z żalu nad tym upadłym, porcelanowym ideałem, który nigdy nie był “dość dobry” w swoich własnych oczach, albowiem nikt nigdy nie powiedział mu, iż był i mógł. Aż było za późno.

Czuję się jak głupia mała dziewczynka, ale żal, który czuję do jego postaci w tej chwili rozdziera mi serce na dwoje. Wymagania Naszych rodziców i ich stosunek do nas, kształtuje dzieci na całe życie. W postaci koszmarów i demonów lub zachęcającego pchnięcia w przód i uściśnięcia z dumy. Wpływa, kształtuje, naznacza piętnem. Moja własna matka nie za specjalnie we mnie wierzy i mogę z przekonaniem powiedzieć, iż jest to wysoce bolesne. Sądzę, że Julian był okrutnym produktem kolosalnych wymagań swoich rodziców, którzy żądając najwyższych wyników, nigdy nie zatrzymali się, by powiedzieć, iż są z niego dumni, gdy je osiągał. Nie był przez to najlepszym człowiekiem lub wręcz nie był dobrym człowiekiem w ogóle. Czarujący, wirujący, doskonały niczym porcelanowa lalka, która złamana nie czuła się na siłach, by odnaleźć życie na nowo, nie, gdy już cały świat runął i leżał pokruszony w kawałkach. Sam się ową lalką na pokaz, żyjącą w fantazyjnym, nieistniejącym naprawdę świecie, nazwał w momencie, gdy się poddał. Te łzy mnie złamały ostatecznie. Wiem, że płakał nad sobą, ponieważ nad kim innym skoro leżał bez sił w szpitalu przypięty do aparatury? Egoista do końca, a jednocześnie tchórz, który bał się poznać swoje przyszłe dziecko. Wciąż – tak umarł słodko-gorzki awanturniczy poemat. Chciałabym móc obrzucić go wyzwiskami, ale w balecie maluje się pewnego rodzaju przejmująca tęsknota i łaknienie do perfekcji i nie jestem w mentalnym stanie wyzwać go imionami, skoro szybował w powietrzu i tworzył piękno. Nie potrafię artysty nazwać niegodziwcem. Wiele lepszych i prawdziwszych Rolandów umarło przed nim i po nim, ale okrucieństwo śmierci młodego, utalentowanego człowieka po tym, jak wszystko zostało odarte ze złudzeń po prostu.. tnie. Tnie także świadomość, iż ci młodzi upadli, którzy drugiej szansy się pozbawili lub jej nie dostali, mogliby nie sprostać jej wymaganiom i zbezcześcić jej możliwości, ale jednocześnie nikt nigdy się nie dowie, czy by ją zdeptali czy też nie, prawda? To właśnie napawa mnie smutkiem.

Niczym kula ze sztucznym śniegiem i baleriną w środku, która leży na podłodze rozbita, sztuczny śnieg wsiąka w podłogę, a muzyka z pozytywki cicho zanika. Szare, nieznaczące, zgarnięte na szuflę, już nie takie same, już nie podziwiane, wyrzucone, zapomniane.

Baby you need to leave ’cause I’m getting drunk on your noble deeds.

O tym, jak jeden moment potrafi lśnić w szarościach…

Dzisiaj było wietrznie i prawie słonecznie, ale owe prawie poczyniło wielką różnicę. Słońce odniosło marne zwycięstwo, gdy spojrzałam na jego wysiłki ponad Pałac Kultury. Wczoraj radziło sobie wybitnie lepiej, ale każdy kto oglądał “Grey’s Anatomy” WIE, iż umierający miewa ostatnie podrygi w spektakularny sposób triumforyczne w porównaniu do tego, iż kończy sztywny na noszach… Taaa. Szczerze mówiąc, to obserwowanie dawnych znajomych twarzy na przystanku tramwajowym bardziej mnie w tamtej chwili interesowało. Aż chciałam zakrzyknąć “HI!”, ale nie, powstrzymałam się i pełen uśmiech przeniosłam na ekran telefonu.

Powód, dla którego dzisiejszy poniedziałek (będący zazwyczaj zwykłym, szarym sunięciem do przodu w natłoku ćwiczeń) był niezwykły, trwał około 45 sekund. Chciałabym powiedzieć, że dłużej, ale okłamywałabym samą siebie, co dałoby się zrobić, gdyby nie oznaczało to kłamstwa (w dobrej wierze jednak!) na łamach wpisu. Bądźmy więc realistami w tej kwestii, bowiem dalszy rozwój wydarzeń realistyczny jest z rzadka, a sama nazwałabym go raczej niespotykanym i bajkowym.

Mój najczęściej występujący humor poranny można skwitować prostym stwierdzeniem, że “morduję wzrokiem”. Dzisiaj przykuwając ów do ekranu telefonu popijałam pyszną herbatę maminej roboty z syropem imbirowym i domieszką malinowego, jednocześnie próbując wymyślić uprzejmy sposób na zwrócenie uwagi 70-letniej kobiecie o bardzo -notabene- miłym wyrazie twarzy i aparycji w ogóle, iż NA PERONIE SIĘ NIE PALI. Wyobraźcie sobie batalię moich szarych komórek. W takich sytuacjach naprawdę czuję się jak nieuprzywilejowana mniejszość!… Byłabym staczała przegraną bitwę ze swoim umysłem dalej, aż nagle: zaprzestałam, bowiem zwróciłam uwagę na widok niecodzienny..

Starsza kobieta ubrana w niczym niewyróżniający się płaszcz za kolana i starszy pan ubrany w oliwkową kurtkę z kaszkietem na głowie maszerowali powolnym, spacerowym krokiem po peronie kolejkowym, gdy czekałam na jej przyjazd. Ona śmiała się z jego czegoś i nie omieszkała skarcić za jakąś nieuprzejmość, którą najwyraźniej popełnił przed daną chwilą. On nazwał ją Danusią i rzekł, iż to tamta kobieta wykazała się nieuprzejmością. Zaśmiał się z czegoś i coś dopowiedział. Kontynuowali żartobliwe przekomarzanie się, a następnie zniknęli mi z zakresu niezauważalnego podsłuchiwania. Obserwowałam dalej, aż przystanęli. Ona poprawiła torebkę, która spadła jej z ramienia, a on wziął ją pod rękę i dzierżąc torebkę z zakupami w drugiej dłoni, ruszyli dalej. Rozmawiali ze sobą o przyziemnych, sytuacyjnych rzeczach. Rozmawiali ze sobą, nie patrzyli z ukosa z tysiącem niewypowiedzianych uraz w oczach, które nawarstwiają się zazwyczaj przez długie lata. Rozmawiali, byli swoim towarzystwem, korzystali jak najlepiej można ze zwykłej chwili codziennej. Lśnili blaskiem, którym lśni dla mnie (na wieki wieków) Szura i Tania, gdy on znowuż przebiega dla niej ulicę, otwiera puszkę Coca-Coli i słucha marnego dowcipu z ust swojej żony i jedynej ukochanej. Po tylu latach wciąż z miłością, czułością oraz pielęgnowanym przywiązaniem obejmuje jej ramię niczym wiecznie młody sam bóg, który szczerzył się białym uśmiechem i karmelowymi oczami, a żadne z nich nigdy się nie zestarzało. Tak samo oni: Danusia i jej Staszek bądź Janek obdarowali mnie dzisiaj uczuciem niewysłowionego zachwytu, spokojem i radością. Napisałam o tym krótko na Twitterze: My day has just been made.

Myślę, że łza, która mi się zakręciła wtedy w oku i kręciła się wciąż uparcie, gdy wsiadłam do kolejki była całkowicie usprawiedliwiona. Muszę także przyznać, iż w momencie, gdy piszę o tym zdarzeniu – kręci się nadal i to nawet w obu oczach.

I któż śmie zaprzeczyć temu żywemu dowodowi, iż miłość istnieje? Jeżeli wciąż kręcisz głową, idź na “Miłość” Michael’a Haneke i wypłacz tę nędzne myśli.

Tell me with your mind, body and spirit.

Piszę to słuchając utworu z nowego albumu znanego międzynarodowo zespołu brytyjskiego. Nie chcecie wiedzieć, jaka eksplozja nastąpiła wczoraj na forach.. (; Tęcze z oczu strumieniem wartkim płynące!

To jedna z tych gwiazdek oślepiająco świecących na niebie, które wpraszają się do życia, rozpychając ramionami i uśmiechając szeroko sprawiają, iż wiele osób całkowicie traci kontrolę. Ja lubię wierzyć, że oślepłam na tylko jedno oko, bo jak inaczej czytałabym zamknięte przed publicznym okiem fikcyjne historyjki, które absolutnie mają moc niszczenia życia? Wszystko to jest bardzo szalone, ale znaczenie odpowiedniości niknie w tych kręgach. Nie chcemy pamiętać, co znaczy.

Takie i inne sprawy pozwalają przetrwać pochmurnie szary listopad, oraz inne miesiące, jeżeli słońce nie gości na niebie wystarczająco długo. Nie czuję się już z tym źle. Jakiś czas temu wybiła 17-ta, a widok za oknem jest mroczny, deszcz na ulicach, kałuże na chodnikach. Wczoraj szłam przy ogrodzeniu w obawie, że przejeżdżający samochód pośle na mnie falę brudnej brei. Wychodzę z rana, gdy słońce wstaje równie leniwie, jak ja dzisiaj nie mając wykładu, na który wypadałoby się wybrać; wracam z wieczora, gdy słońce już dawno śpi. W tej sytuacji naprawdę nie mam wyrzutów sumienia przed tym, co płynie ze słuchawek, nawet gdy nie jest to stuprocentowo ambitnie trudne i godne.  

Pogoda na książkę z pyszną herbatą z syropem malinowym i w obowiązkowym pękatym kubku. Pod kocem spędzony wieczór, przy ogniu trzaskającym w kominku (wyimaginowanym, ale kota cenię za jego grzewcze zdolności nawet mocniej!), i wiadomości o zamówieniach na książki z antykwariatu piszczące wesoło, iż zamówienie gotowe do odebrania. Ha! Tak, będę się pławić w brytyjskich i francuskich klasykach literatury przez dobre parę tygodni a nawet miesięcy. Oraz w Tołstoju, ale on musi poczekać, ponieważ nie oczekuję od Wojny i pokoju umiejętności porwania czytelnika niczym Stieg Larsson w Millenium. Oczekuję  za to, innych, lepszych rzeczy.

P.S. Jestem nieznośna. Edytowałam ten wpis już dobre cztery razy. Nie mogę się opamiętać! Ale, ale!.. pierwszy wpis tak jakby, ukończony? Ekscytacja wciąż musi wsiąknąć, bowiem na razie to ostrożna jej wersja. Nie wiem, czy ktoś mnie widział ekscytującą się połowicznie? Tym nie mniej, to rzadki widok. Trochę się obawiam. Głównie tego, że nie będę mogła patrzeć na swoje słowa, a już co gorsza – czytać ich w przyszłości; że okażą się nie do zniesienia i że ich żywotność okaże się krótkoterminowa. Byłby to koszmar, ale tymczasowo – pozostanę przy ostrożności. Herbata stygnie.